Chan Tengri Zimą

Chan Tengri Zimą

PIERWSZE POLSKIE ZIMOWE WEJŚCIE NA CHAN TENGRI

Propozycja zimowego wejścia na Chan Tengri pojawiła się niespodziewanie – nie przypuszczałem, że spotkanie z Jackiem Telerem w obozie trzecim pod Pikiem Razdielnej, w czasie wejścia na Pik Lenina w 2018 roku przyniesie tak nieoczekiwane zaproszenie. Telefon, krótka rozmowa i pytanie: „Może chcesz pojechać na zimowego Chana?”.

Nie myślałem o zimowej wspinaczce na siedmiotysięczniki, a na pewno jeszcze nie teraz. Planowałem Chana w lecie i po cichu marzyłem też o Pobiedzie. Te dwa szczyty pozostały mi do tytułu Śnieżnej Pantery. Ale w zimie, hmm...

Połowa składu zespołu była już ustalona. Jacek Teler miał się wspinać z Mariuszem Baskurzyńskim, którego poznałem w 2018 roku na polanie Moskvina. Wraz z propozycją pozostawiono mi możliwość wyboru partnera, pomyślałem więc o Hatim, czyli Mariuszu Hatali, a którym na poprzedniej wyprawie w góry Pamiru stworzyliśmy bardzo zgrany zespół. Wiedziałem, że jeżeli mam wejść na Chan Tengri, to tylko z nim.

PODRÓŻ

Ostateczny termin wyklarował się około trzech tygodni przed wyjazdem, bilety zostały kupione na 7 stycznia 2019 roku, a powrót zaplanowaliśmy na 10 lutego. W Biszkeku lądujemy 8 stycznia wczesnym rankiem i organizujemy transport do Karakolu. Wynajmujemy minivana, ponieważ mamy dość dużo bagażu – każdy po plecaku i worku transportowym, łącznie około 45–50 kilogramów na osobę. Kierowca jest ugodowy i w ramach umówionej ceny wozi nas po stolicy. Nie bez powodu, ponieważ musimy odebrać pozwolenia na wejście w strefę nadgraniczną i zrobić konieczne zakupy.

Podróż do Karakol trwa około 5–6 godzin. Kolejne dwa dni mijają na załatwieniu transportu w góry, robieniu zakupów i pakowaniu się. Każdy ma swoją strategię na trekking na lodowcu Inylczek. Musimy przejść około 60 kilometrów, więc szukamy z Hatim czegoś do zbudowania pulek, aby ciągnąć część bagażu. Jeszcze w Polsce przygotowaliśmy dyszle z aluminiowych profili, z których później  planowaliśmy zrobić trasery. Na bazarze kupujemy łopaty śnieżne, które wydają się dość wytrzymałe – pozytywnie przechodzą próbę skakania po nich. Nawiercamy otwory na linę i do przymocowania  dyszli, rozdzielamy ekwipunek na pulki i do plecaków.

Kończymy około 1 w nocy, a o 5 rano wyruszamy w kierunku lodowca. Jedziemy terenowym UAZ 452. Kierowca świetnie zna drogę i sprawnie pokonuje kolejne kilometry. Przebijamy się przez przełęcz. Jest dobrze – to kluczowe miejsce, które często bywa nieprzejezdne. Gładko mijamy posterunki wojskowe, na których dowiadujemy się, że tydzień przed nami w dolinę wszedł samotnie Białorusin. Mamy więc nadzieję, że zostawi ślady, ale też zastanawiamy się, co zamierza tam robić.

Nie wiemy, jak daleko dojedziemy. Wszystko zależy od stanu rzeki. Jeśli będzie zamarznięta, kierowca zgodził się ją pokonać. To odważna deklaracja. Wiemy, że do tej pory nikt nie zrobił tego zimą. Transport samochodowy zawsze kończy się przy ostatnich domostwach Kirgizów, gdzie zostawia się depozyty, ale my mamy szczęście i jedziemy dalej. Nic dziwnego, jest około –20°C. Pomagamy kierowcy odnaleźć najlepszą trasę, bo już dawno zniknęły jakiekolwiek ślady ludzkiej działalności. Samochód jest świetny, kierowca również – bardzo umiejętnie pokonuje trudny teren. W końcu docieramy niemal do czoła lodowca, dalej nic już nie wyjedzie. Szybki wyładunek i zaczynamy montować nasze pulki.

LODOWIEC

Około 13.00 wyruszamy w kierunku lodowca Inylczek. Początkowo teren nie jest trudny. Brak dużej ilości śniegu jest zbawieniem i jednocześnie przekleństwem, ponieważ pulki co chwilę uderzają w kamienie. W końcu po kilku godzinach sanki są już tak zniszczone, że pękają. Zostajemy z naszym bagażem i kombinujemy, jak go przytroczyć do plecaków. Wybierając sprzęt na wyprawę, wiedzieliśmy, że będzie się liczył każdy gram, więc musi być on maksymalnie lekki i wytrzymały. Po kolejnej godzinie kombinowania udało się wszystko jakoś upchać i przytroczyć do plecaków, które teraz ważą po około 40 kilogramów. Sporo, ale jesteśmy przygotowani na 24 dni. Każdy z nas ma namiot, gaz, dobry śpiwór i kombinezon puchowy, szpej i jedzenie na trekking oraz akcję górską.

Pierwszego dnia marsz kończymy po kilku godzinach i rozbijamy namioty na lodowcu. W nocy jest –28°C. Śpię z Hatim w jednym namiocie, ale na kolejnych przystankach decydujemy się nocować oddzielnie, co gwarantuje więcej miejsca i mniejszą kondensację. Przed nami kilka dni trekkingu, więc musimy dbać o śpiwory – warunki nie pozwalają na ich skuteczne wysuszenie na słońcu.

Plan zakładał przejście lodowca w pięć dni, ale już wiemy, że nie będzie to proste. Do Polany Merzbachera idziemy trasą letniego szlaku. Kolejny biwak na lodowcu rozbijamy w korycie lodowcowej rzeki, gdzie jest płasko, za to bardzo zimno. Zaczynają się małe kłopoty ze sprzętem. Szwankuje palnik, mamy problem z zagotowaniem wody.

Dzień trzeci rozpoczynamy z założeniem, że dojdziemy do baraku na Polanie Merzbachera, gdzie ma stać podobno otwarty barak starej stacji meteorologicznej. Słońce już zachodzi, jest sporo po 17.00, ale w oddali widzimy zarys domków na polanie. Przyspieszamy kroku. Nieważne, o której, ważne, że będziemy mieli dach nad głową, co oszczędzi nam rozbijania namiotów. Barak jest bardzo mały, ale stoją w nim dwa łóżka piętrowe i na głowę nie sypie się szadź. Zaczynamy nasz codzienny rytuał: „pić, jeść, spać”. Próbujemy naprawiać kuchenkę, ale bezskutecznie, więc korzystamy z palnika Mariusza. Tak będzie już do końca wyprawy, co bardzo nas spowolni.

Z Polany Merzbachera kierujemy się na środek lodowca, zbaczając z letniego szlaku. Zamierzamy przebić się na północną stronę Inylczka, aby wejść na zbocza Piku Gorkiego, gdzie w starej, opuszczonej bazie Tien Szan Travel znajduje się przygotowany wcześniej przez Jacka domek. Baza została porzucona kilka lat temu, z uwagi na cofnięcie się lodowca i brak dostępu do wody. Poza tym morena, na której się znajduje, ulega degradacji, co powoduje walenie się zabudowań. Jednak każdy z nas liczy w duchu na to, że nasz domek przetrwał. Staramy się namierzyć cel, co na lodowcu nie jest łatwe. Kluczymy, szukając najlepszego przejścia, pokonujemy kilometry, ale do przodu posuwamy się niewiele.

Przez kolejne dwa dni przebijamy się przez środkową część Inylczyka. Droga nie jest łatwa, musimy często wspinać się na kilkunastometrowe lodowe ściany. Czasami pół dnia kluczymy korytem rzeki, szukając jakiegoś dogodnego wyjścia. W końcu udaje się znaleźć miejsce, które jesteśmy w stanie przewspinać, ale po wydostaniu się z wąwozu wędrujemy lodowymi, wąskimi grzbietami nad pionowymi, a czasem również przewieszonymi ścianami. Każdy błąd może skończyć się upadkiem, bo w czasie trekkingu nie wiążemy się liną.

Na tak dużym lodowcu trudno znaleźć punkty orientacyjne, jednak widoczna od samego startu skalna formacja w kształcie czarnej piramidy wyznacza cel wędrówki. Na północ od niej znajduje się obóz. W przedostatni dzień trekkingu szukamy miejsca, by wyjść z lodowca na jego północną morenę brzeżną, skąd da się przetrawersować zbocza Piku Gorkiego.

BAZA

Pomimo starań nie udało nam się dojść do bazy szóstego dnia. Jacek ocenił, że zostały nam jakieś dwie godziny. Na szczęście nie kontynuowaliśmy marszu po zmroku, bo nazajutrz okazało się, że potrzebowaliśmy aż siedmiu godzin. Czując bliskość celu, ciągnęliśmy jak konie do domu. Udało nam się w końcu zejść z lodowca i wspiąć na południowe zbocza Piku Gorkiego, a koło południa trafiliśmy na szczątki budynków. Przed oczami miałem już obraz naszego zniszczonego baraku, lecz nadal parliśmy, licząc na łut szczęścia.

Było już po 15.00, kiedy wspięliśmy się trawersem na kolejne wzniesienie i zobaczyliśmy jakiś domek z kominem. Kamień spadł mi z serca, wiedziałem bowiem, że to musi być baza. Jak się niebawem okazało, był to budynek starej bani. Nasz barak znajdował się jeszcze dalej i wyglądał całkiem nieźle. Wpadłem do środka zaraz za Mariuszem. Pomieszczenie okazało się w miarę czyste, stały tam trzy prycze. Zaczęliśmy się rozpakowywać, a przede wszystkim napaliliśmy w piecu i rozwiesiliśmy śpiwory. Siedmiodniowy trekking i trudne warunki podczas noclegów spowodowały, że było w nich sporo zbrylonego, zamarzniętego puchu.

Ale ultralekki śpiwór, który zaprojektowałem z Pracownią Sprzętu Alpinistycznego Małachowski, spisał się znakomicie, a puch był zbrylony tylko w dwóch miejscach: w okolicach ust, gdzie podczas snu wydychane jest ciepłe powietrze, i przy kolanach, od dotykania ścian namiotu. Zastosowane patenty znacznie zminimalizowały problem zbrylania. Na kapturze, w okolicach twarzy i w nogach użyty został materiał membranowy, a wypełnienie puchem o sprężystości 850 cuin i wadze 1180 gramów sprawdziło się znakomicie. Przy –40°C spałem w śpiworze w botkach puchowych, bieliźnie, mojej niezawodnej zielonej bluzie z kapturem i „sortowym” GOPR-owskim primalofcie.

Cieszyliśmy się, że pierwszy etap już za nami. Z tego, co mi wiadomo, było to drugie przejście zimowe lodowca Inylczek, a chyba pierwsze z ciężkimi plecakami i całym sprzętem. Dotychczas ekipy korzystały ze wsparcia śmigłowca lub z pozostawionych w sezonie letnim depozytów.

Najedzeni czekaliśmy na Jacka. Niestety, nie było z nim kontaktu. Próbowaliśmy co godzinę wywoływać go radiotelefonem – bezowocnie. Co jakiś czas wychodziliśmy na zewnątrz, by wypatrywać go na lodowcu. Dopiero około 22.00 dostrzegliśmy światło czołówki. Po godzinie dotarł do bazy. Kolejne dwa dni minęły na regeneracji po trudach trekkingu, sprawdzaniu pogody, planowaniu wyjścia aklimatyzacyjnego do obozu drugiego i naprawie uszkodzonego sprzętu.

Przed ruszeniem do góry musieliśmy ustalić, jaką ilością jedzenia i gazu dysponujemy. Podczas letnich przygotowań Jacek zostawił w depozycie kilka małych kartuszy i trochę żywności. Dodatkowo letnia wyprawa kolegów z rosyjskiego Tomska wsparła nas depozytem, który pozostawili w nieczynnej zimą bazie agencji Ak-Sai. Baza ta znajdowała się po drugiej stronie lodowca Inylczek i widzieliśmy ją z naszego obozu – wydawało się, że dojdziemy tam w dwie godziny, ale jak to często bywa w górach, zajęło nam to pięć godzin. Kolejne dwie godziny straciliśmy na poszukiwanie beczki. Według instrukcji miała być na dużym, płaskim kamieniu, ostatnim przed memoriałem, czyli charakterystyczną ścianą, na której znajdują się tabliczki upamiętniające ludzi, którzy zginęli na Chan Tengri i Piku Pobiedy. Niestety, nie trafiliśmy. Zaczęło się ściemniać, musieliśmy więc wracać...

Nagle Jacek zawołał, że coś ma. Była to żółta beczka z napisem „Good luck Jack”. W środku znaleźliśmy gaz i dużo smakołyków: purée, zupy, suszone warzywa, kawę, słodycze, kaszki i kilka dobrej jakości konserw. Zabraliśmy tylko to, co uznaliśmy za niezbędne. Po powrocie zająłem się rozpalaniem w piecu, Hati ogarniał drewno, demontując poszycie pozostałych baraków, a Jacek zaczął przygotowywać piure  z mięsem.

AKCJA

Postanowiliśmy, że nie zatrzymamy się w miejscu letniego C1 i pójdziemy bezpośrednio do C2, jednak pierwsza próba pokonania kotła Butelki okazała się nieskuteczna z uwagi na ciężkie warunki. Głęboki i niestabilny śnieg oraz konieczność torowania, co znacznie nas spowolniło. Na dodatek z Czapajewa zjechała lawina, przed którą nie było jak uciec. Postanowiliśmy wrócić do bazy i spróbować później.

Drugie podejście do C2 odbywa się już w lepszej pogodzie, a kilka słonecznych dni sprawiło, że śnieg trochę siadł. Przed wejściem w Butelkę zatrzymujemy się na odpoczynek, aby mieć jak najwięcej siły na szybkie pokonanie trudnego odcinka i schowanie się przed ewentualnymi lawinami. Poniżej C2 trafiamy na kilkunastometrową pionową ściankę wymagającą wspinaczki, na której zakładamy poręczówkę do zjazdu w drodze powrotnej. Około 15.00 dochodzimy do obozu, rozbijamy namioty i zaczynamy rytuał „pić, jeść, spać”.

Nazajutrz około 8.00 startujemy do C3. Teren nie jest wymagający, ale zachowujemy czujność podczas pokonywania szczelin. Z Hatim idziemy z lotną asekuracją. Późnym popołudniem docieramy do charakterystycznej szczeliny przed pionową ścianką wyprowadzającą na przełęcz i tam rozbijamy namioty. Pierwsza noc w C3 jest dość mroźna – czujnik Garmin Tempe wskazuje –38°C.

Rano budzimy się w nie najgorszej kondycji. Niestety, kondensacja pary jest tak duża, że na śpiworach leży kilka centymetrów szronu. Kolejny dzień poświęcamy na zaporęczowanie drogi na przełęcz. Zużywamy na to 100-metrową linę. Kopiemy też jamę śnieżną, w której nocujemy z Hatim. Komfort niesamowity, bo jest tylko –18°C i nie występuje zjawisko kondensacji. Nie ma też problemu z pozyskaniem ze ściany śniegu do topienia.

Następnego dnia każdy przygotowuje swój depozyt na atak i rozpoczynamy zejście do bazy. W C2 zakopujemy namioty i kolejny depozyt. Z przerażeniem patrzymy, jak wygląda droga zejściowa i co na nią zleciało z Czapajewa i ramienia Chana, kiedy byliśmy w C3. Wiele lawin i brył lodowych dotarło prawie do obozu drugiego. Poniżej, po zjeździe ze ścianki pod C2, przechodzimy przez ogromne lawiniska. Trochę działa to na psychę, ale nie mamy wyjścia i musimy jak najszybciej zejść do bazy. Do pokonania jest około 18 kilometrów, więc nie ma czasu na zastanawianie się, trzeba cisnąć w dół. Po wyjściu z kotła Butelki w bezpiecznym terenie w okolicy letniego C1 zostawiamy kolejny depozyt, między innymi linę, raki, czekany i rakiety śnieżne. Późnym wieczorem docieramy do bazy.

SZCZYT

Prognozy na atak nie były korzystne, cały czas miało mocno wiać. Z bazy widzieliśmy, co działo się na Pobiedzie, nad której szczytem zawijały się białe pióropusze, co świadczyło o tym, że wiatr wieje tam z prędkością około 100 km/h. Wiedzieliśmy też, że na Chanie będzie podobnie. Postanowiliśmy jednak spróbować i zawalczyć o nasze marzenia.

W Butelce zastaliśmy ślady po kolejnej dużej lawinie – gruzowisko lodowych brył wielkości samochodów. Przeszliśmy je szybko, z duszą na ramieniu. Dojście do C2 okazało się bardzo trudne. Po pokonaniu pionowej ściany seraka uderzył w nas silny wiatr, który rozpędzał się z wierzchołka i spadał wzdłuż grani w kocioł Butelki. Stawiając mu czoła, brnęliśmy uparcie do góry. Nie mieliśmy wyjścia, bo tam był depozyt z namiotami. W dwójce zobaczyliśmy, że wszystko zostało zasypane. Odkopaliśmy worki, jednak nie było szans na rozbicie namiotów, bo wiatr wiał zbyt mocno, a do trójki, gdzie mieliśmy jamę, nie dalibyśmy rady dotrzeć. Już na podejściu bardzo przemarzliśmy, a przed ścianką do wiało nam tak, że Hati nie był w stanie zapiąć puchówki zgrabiałymi dłońmi.

Postanowiliśmy zejść około stu metrów i rozbić namioty w szczelinach pomiędzy serakami, licząc na to, że będą stanowiły osłonę od wiatru. Noc nie należała do przyjemnych. Wiatr nie dawał spać, szarpał niemiłosiernie namiotem. Były momenty, że obaj z Hatim trzymaliśmy ściany namiotu, modląc się, aby poszycie wytrzymało. Rano zapadła decyzja: wieje, ale idziemy do trójki, mamy tam jamę i depozyt, a prognoza zapowiada lekką poprawę pogody. 31 stycznia wiatr miał osłabnąć do 25-50 km/h, przynajmniej do południa, by później znów osiągnąć 80–100 km/h.

Na podejściu do C3 nadal mocno wieje. Mariusz Baskurzyński okupuje to odmrożeniem palca wskazującego lewej dłoni, ja z Hatim docieramy bez większych strat. Powiększamy jamę, aby zmieściły się w niej trzy osoby. Gotujemy i zastanawiamy się, co dalej. Prognoza nie sprawdza się –wieje, noc nie należy do łatwych. Pomimo dobrze zaprojektowanego wejścia do jamy wiatr i tak zawiewa śnieg do środka. Budzimy się wcześnie rano i z Hatim decydujemy się na atak. Nie możemy tak po prostu odpuścić. Ja w GOPRze, Hati w wojsku, nauczyliśmy się nie ustępować, walczyć do końca. Powtarzamy sobie nasze hasło „jest zadanie, jest wykonanie”. Mariusz Baskurzyński zostaje w C3, nie chce pogorszyć stanu odmrożonego palca. Obiecuje, że zostanie w jamie do naszego powrotu, ale nie później niż do poranka dnia następnego. Wychodzimy późno, około 9, ponieważ czekamy, by pojawiło się słońce i nieco ucichł wiatr.

Pierwszą przeszkodą jest około 100-metrowy odcinek wyprowadzający na przełęcz. Zaczyna się ostro, wspinaniem w pionie, powyżej ściana trochę się kładzie. Hati wpina się w poręcz pierwszy. Niestety, lina jest jak z gumy i pod obciążeniem mocno się naciąga, idziemy więc czujnie, jakby jej nie było. Pokonanie śnieżno-lodowego fragmentu wyprowadzającego na przełęcz nie jest trudne, jednak na tej wysokość i przy tak niskiej temperaturze staramy się precyzyjnie wbijać czekany i raki.

Wychodząc na przełęcz, widzę, że Hati idzie już dalej. Teren do początku grani jest łatwy, wypłaszczony przez pierwsze 500 metrów. Wiatr wywiał luźny śnieg, odsłaniając twarde podłoże. Mijamy kilka platform pod namioty, które stoją tutaj w letnim sezonie. Każdy idzie swoim tempem. Muszę się zatrzymać, by spróbować zdjąć szorty z primaloftu, które założyłem pod kombinezon puchowy – jest mi w nich za ciepło. Kombinezony, zaprojektowane wspólnie z Bartkiem Małachowskim, są bardzo ciepłe, a nasze patenty świetnie się sprawdzają. Po dłuższej chwili udaje mi się dostać do szortów i jakoś zdjąć je przez „szajse klapę”. Niestety, zabiegi te spowodowały, że Hati znacznie się oddalił, ale nadal pozostaje w zasięgu wzroku.

Wchodzimy na grań. Śnieg jest mocno przewiany, wspinamy się więc w skale i lodzie. W trudniejszych miejscach wiszą stare poręczówki, jednak ich stan pozostawia wiele do życzenia. Bywa, że poręczówki wyglądają jak nowe, ale po kilkunastu metrach z trącej o skałę liny pozostaje tylko kilka sznurków rdzenia. Wspinamy się praktycznie bez nich lub korzystamy z nich, gdy nie ma już innej możliwości. Teren robi się coraz bardziej stromy, na grani trzeba zachować czujność, bo wprawdzie drogę wyznaczają liny, ale czasem musimy pokombinować. Ja mam łatwiej, bo idę po śladach Hatiego, ale też powtarzam jego błędy i czasami brnę w ślepe zaułki. Pogoda nie jest najgorsza – świeci słońce, ale wiatr nasila się z każdą godziną. Zauważamy wyraźne pióropusze nad granią Chana i Marmurowym Żebrem.

Powoli zdobywamy wysokość. Czasami tracimy się z oczu, ale uparcie brniemy w kierunku szczytu. Jeszcze w jamie śnieżnej ustaliliśmy, że nie będziemy się wiązać liną, bo to bardzo spowolni tempo, a obaj mamy wystarczające umiejętności, by przejść solo kluczowe odcinki. Niestety, nie zabraliśmy radiotelefonów, aby mieć łączność ze sobą. To był błąd. Hati ma komunikator Garmin inReach, ja telefon satelitarny. Jesteśmy gdzieś w połowie drogi na szczyt, na wysokości około 6500 metrów, za nami cztery godziny wspinaczki. Po drodze minęliśmy platformę, gdzie w sezonie letnim stoi czasami obóz czwarty. Miejsce działa na wyobraźnię, ponieważ leży tu owinięte w brezent ciało naszego rodaka, który zginął w 2008 roku.

Wiatr jest coraz silniejszy, słońce powoli zachodzi. Na wysokości około 6700 metrów dochodzimy do czwórkowego kominka, jednego z trudniejszych miejsc w drodze na szczyt. Wisi tu kilka poręczówek, ale ich stan jest kiepski. Nie mamy jednak wyjścia, korzystamy z tego, co jest. Po pokonaniu kominka i wejścia w trawers Hati znika mi z oczu za załomem.

Dochodzę do przypiętego na poręczówce plecaka Hatiego. Postanawiam zostawić też swój, zabieram tylko termos, zapasową czołówkę, telefon satelitarny, lekką płachtę biwakową i kilka drobiazgów. Wieje już bardzo mocno. Gogle zamarzły, kominiarka również, muszę wygryźć dziurę w okolicy ust, aby móc oddychać. Grań powoli się kładzie, wychodzę na pola podszczytowe. Nagle widzę zbliżające się światło czołówki. Przez moment myślę, że to zwidy, ale nie, to Hati. Mówi, że do szczytu mam jeszcze godzinę, może półtorej. On był tam przed 19.00. Namawia mnie do powrotu twierdząc, że wiatr będzie coraz silniejszy.

Przez chwilę zastanawiam się, czy schodzić, bo we dwóch raźniej, a teren trudny. Postanawiam jednak, że pójdę dalej. Czuję się dobrze, mam zapas sił i szacuję ilość czasu niezbędną na dotarcie do szczytu. Hati oferuje, że dla wsparcia zaczeka lub będzie schodził powoli, ale wiem, że tak się nie stanie i nie wymagam tego od niego. To walka o życie – z palcami u naszych stóp nie jest dobrze, od dłuższego czasu są twarde i nie ma w nich czucia. Musi więc schodzić jak najszybciej, aby nie pogorszyć ich stanu. A ja muszę jak najszybciej wejść na szczyt i wrócić do jamy.

Sprawnie pokonuję pola śnieżne, mam jednak trochę problemów ze znalezieniem właściwej drogi. Śladów już nie widać, zostały zawiane, ale kieruję się informacjami od Hatiego i, trochę klucząc w kopule, trafiam wreszcie na znacznik szczytowy, trójnóg, do którego przymocowany jest drewniany krzyż. Jest już po 20. Nagrywam krótki film, robię zdjęcia i zbieram się do powrotu.

Szybko dochodzę do pierwszych lin. Pogoda jest kiepska, widoczność słaba, więc każdy zjazd zabezpieczam jak tylko się da: wybieram dodatkową poręczówkę i zakładam na niej asekurację. Czasami to jednak niemożliwe, bo wisi jedna lina i po kilkunastu metrach zjazdu okazuje się, że jest przetarta i zostało kilka nitek rdzenia. Próbuję wtedy podciągnąć ją i przewiązać, by ominąć słaby odcinek, ale zazwyczaj jest to niemożliwe, bo są już maksymalnie skrócone. No cóż, muszę zjeżdżać na tym, co jest. Dochodzę do trawersu, ale zejście do poręczówek jest utrudnione. Trzeba pokonać w dół kilkumetrową ściankę lodową, pod którą jest niezła lufa w dół. Wprawdzie jest tu lina, ale wtopiona w lód. Jakoś udaje mi się dostać do kilku poplątanych lin na trawersie. Wpinam się w jedną z nich, przechodzę kilka metrów ale karabinek się blokuje. Muszę przepiąć go w inną linę, co robię jeszcze kilka razy przed końcem trawersu. Pokonanie tego odcinka zajmuje mi prawie godzinę.

Hati dociera do jamy śnieżnej około północy, ja kilka godzin po nim, przed 4.00. Zejście odbywało się już w bardzo trudnych warunkach – było ciemno, cholernie zimno, a wiatr wiał z taką siłą, że nie dało się oddychać. Kilkakrotnie miota mną na poręczówce jak pacynką, wieje tak mocno, że czasami muszę wkładać głowę między skały, aby móc jakoś oddychać. Chan dał nam mocną szkołę, nie było łatwo stanąć na wierzchołku, a droga zejściowa to była walka o życie. To moja jak dotąd najtrudniejsza wspinaczka w górach wysokich, nie ze względu na wycenę trudności, ale na warunki. Wspinaczka okupiona odmrożeniami 2/3 stopnia palców obu stóp.

POWRÓT

Nazajutrz o 8.00 rozpoczęliśmy zejście do bazy. Pogoda bardzo się pogorszyła – poruszanie utrudniała mgła i duży opad świeżego śniegu. Torowaliśmy, aby przebić się w dół. Przejście przez Butelkę było niebezpieczne, bo w każdej chwili z Czapajewa mogło coś polecieć. Udało się jednak bezpiecznie pokonać ten odcinek. Do bazy dotarliśmy po ponad dwunastu godzinach.

Po powrocie zajmujemy się naszymi odmrożeniami, aplikujemy sobie zastrzyki z silniejszej dawki heparyny. Później przychodzi czas na zasłużony odpoczynek. W sobotę odbywamy z Hatim trudną rozmowę i decydujemy, aby korzystając z ubezpieczenia wezwać śmigłowiec. Pięć dni drogi przez lodowiec z takimi odmrożeniami na pewno skończyłoby się amputacją co najmniej kilku palców u stóp. Przez resztę dnia załatwiamy formalności i czekamy na informację od PZU i agencji Ak-Sai, która miała wysłać po nas transport. Do końca nie było wiadomo, czy śmigło przyleci – decydowała pogoda. W niedzielę musieliśmy ostatecznie podjąć decyzję i najpóźniej w południe zacząć schodzić, aby zdążyć dotrzeć do Ałmaty, skąd mieliśmy lot do Polski.

Niedzielny poranek był nerwowy. Dostaliśmy informację, że śmigłowiec wystartował z Biszkeku, ale kluczowe było to, czy wyleci z Karakolu w stronę Chana. Około 9.30 usłyszeliśmy charakterystyczny dźwięk wirnika. Byliśmy przekonani, że śmigłowiec wyląduje na lodowcu, bo na zboczu Piku Gorkiego nie było odpowiedniego miejsca. Jednak okazało się, że rozpoczął procedurę podejścia. Widząc to szybko przygotowałem prowizoryczne lądowisko i przyjąłem na nim śmigłowiec. Po raz kolejny przydały się GOPRowskie umiejętności. Piloci byli najwyższej klasy – wystarczyło im lądowisko niewiele szersze od rozstawu płóz.

Wcześniej ustaliliśmy, że helikopterem wracam ja z Hatim, bo zmieścić się mogły tylko dwie osoby z bagażem lub cztery bez bagażu. Byliśmy skłonni zostawić nasze rzeczy, aby we czwórkę polecieć, ale Mariusz i Jacek nie chcieli zostawić swoich rzeczy. Wzięliśmy więc ze sobą wszystko, czego Jacek i Mariusz nie potrzebowali w drodze powrotnej, by jak najbardziej ich odciążyć.

Po ponad czterech godzinach lotu i kilku tankowaniach, około 17.00 wylądowaliśmy w Biszkeku, gdzie oczekiwał nas mój znajomy Timur z agencji Ak-Sai Travel. Kolejne dwa dni upłynęły na wizytach w szpitalach. Po konsultacji z doktorem Robertem Szymczakiem z Medeverest, podjęliśmy decyzję, że musimy jak najszybciej wrócić do Polski i rozpocząć specjalistyczne leczenie w komorze hiperbarycznej. PZU znów stanęło na wysokości zadania i przyspieszyło nam wylot do kraju.

Podróżowaliśmy komfortowo w klasie biznesowej, przez Moskwę do Warszawy i dalej do Krakowa, gdzie już czekali na nas na Oddziale Oparzeń i Reimplantacji Szpitala Rydygiera w Krakowie. Ostatecznie po dziesięciu dniach zostaliśmy wypisani ze szpitala. Straty okazały się minimalne, co na pewno jest zasługą podjętego szybko leczenia hepatyną i polfilinem oraz ekspresowej ewakuacji spod Chana do Polski, a przede wszystkim wspaniałych lekarzy i personelu Oddziału kierowanego przez dr Annę Chrapustę, którzy profesjonalnie się nami zajęli.

Powrót był błyskawiczny – 31 stycznia staliśmy na szczycie Chan Tengri, a 5 lutego rozpoczęliśmy już leczenie w Krakowie. W ten sposób zakończyła się nasza zimowa wyprawa Chan Tengri.

Nasze zimowe wejście na Chan Tengri zostało docenione przez środowisko wspinaczkowe w Polsce i uhonorowane nagrodą „Taternika”, im. Jerzego Kukuczki jako najważniejsze przejście wysokogórskie sezonu 2018/2019

 

© Copyright 2022-23 Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Strona piotrkrzyzowski.com używa plików cookies w celach wymienionych w Polityce Prywatności. Ustawienia dotyczące cookies możesz zmienić w konfiguracji Twojej przeglądarki internetowej.