Plany, plany…
O pomyśle wejścia w jednym sezonie na Broad Peak i K2 zacząłem myśleć już w czasie powrotu z mojej zeszłorocznej wyprawy na Gaszerbrum II. Idąc wtedy do bazy pod Gaszerbrumy w jednej grupie ze wspinaczami, którzy zamierzali się wspiąć na BP i K2, poznałem ludzi, którzy, jak się później okazało zrealizowali taki scenariusz. To przekonało mnie, że warto zmierzyć się z takim wyzwaniem, jak wejście na dwa ośmiotysięczniki w czasie jednej ekspedycji.
Miałem świadomość, że Broad Peak - mierzący 8.051 m n.p.m. - należy do kategorii niższych ośmiotysięczników, z którym zakładałem, że nie będę miał problemów natury wydolnościowej, o ile zdrowie i pogoda dopiszą. Byłem bowiem rok wcześniej na niewiele niższym Gaszerbrumie II (8.034 m n.p.m.), gdzie w dobrym stylu w 20 dni od dojścia do bazy, nie używając tlenu, wszedłem na szczyt. Największym wyzwaniem, które mnie wręcz przerażało było majestatyczne K2. To drugi co do wysokości szczyt na Ziemi, niższy zaledwie o 237 metrów od Everestu, uznawany jednak za najtrudniejszy technicznie ośmiotysięcznik. Wiedziałem, że aby zmierzyć się z takim wyzwaniem, muszę bardzo dobrze się zaaklimatyzować, i w miarę szybko wejść na Broad Peak, aby mieć wystarczająco dużo czasu na podjęcie próby wejścia na K2. Pomyślałem jednak, że nie będę martwić się na zapas i dopiero jeżeli odniosę sukces na Broad Peak, zacznę myśleć o K2.
Długo zastanawiałem się jaki profil aklimatyzacji wybrać. Co do zasady szybko się aklimatyzuję, nie mogłem jednak bazować tylko na moich subiektywnych odczuciach, z poprzednich wypraw wysokogórskich. Dlatego w okresie przygotowawczym, mocno zmodyfikowałem mój trening rowerowy, przygotowujący mnie do wypraw wysokogórskich oraz zaproponowałem moim współtowarzyszom dość nietypową drogę dojścia do bazy pod Broad Peak, a także wykorzystanie do wstępnej aklimatyzacji szczytów znajdujących się w okolicach Skardu. Postanowiliśmy więc zmienić trasę trekkingu, który tradycyjne przebiega przez lodowiec Baltoro i trwa około tygodnia i pójść od strony doliny Husche. Ta droga jest po pierwsze krótsza, bo w 3 - 4 dni można dojść do bazy pod Broad Peak, ale za to bardziej wymagająca, bo musimy pokonać Przełęcz Gondogoro leżącą na wysokości około 5.650 m n.p.m. Ten wariant jest najczęściej wykorzystywany podczas drogi powrotnej z wypraw na K2 i Broad Peak oraz na Gaszerbrumy. Niestety przez wysoką przełęcz nie mogą przejść tragarze z ciężkim sprzętem oraz zwierzęta, wiec wszystko czego będziemy potrzebować, będziemy zmuszeni wynieść na własnych plecach. Ten wariant drogi powrotnej wybrałem wracając z Gaszerbruma II, znałem więc drogę i wiedziałem, że można również bez problemu przenocować na przełęczy, i dzięki temu dać organizmowi świetny impuls aklimatyzacyjny. Drugim argumentem przemawiającym za wyborem tej drogi, była możliwość zmierzenia się z pięknym sześciotysięcznikiem Layla Peak, który był jednym z celów wyprawy Andrzeja Bargiela w 2021 roku. Nie był to nasz główny cel, a jedynie cel aklimatyzacyjny. Zakładałem, że jeżeli wejdziemy na Layla Peak, nasze organizmy dostaną niezły impuls wysokością ponad 6.000 m n.p.m., który następnie utrwalimy noclegiem na Przełęczy Gondogoro. Wszyscy członkowie Teamu, zgodzili się na taką propozycje i ustaliliśmy, że po założeniu obozu 1, na przełęczy pod wierzchołkiem Layla Peak, podejmiemy jedną próbę ataku szczytowego i jeżeli góra nie puści to zawijamy się pod nasz główny cel, jakim był Broad Peak.
Przed wyprawą celowo nie komunikowaliśmy, że celem wyprawy będzie również K2 i Layla Peak, aby nie nakręcać oczekiwań. Mam taką zasadę, żeby bronić się wynikami, a nie mierzyć z krytyką naszych planów przed wyprawą. To lepsze, niż tłumaczenie się po powrocie, z szumnie ogłoszonych planów, które przecież nie należą do łatwych i niejednokrotnie ich niezrealizowanie wynika z przyczyn on nas niezależnych.
Podróż.
Długo szukaliśmy dogodnego połączenia, aby z jednej strony lecieć jak najkrócej, a z drugiej strony nie zrujnować się opłatami z bagaż. Jak możecie sobie wyobrazić spakowanie się na prawie dwumiesięczną wyprawę wymaga zabrania naprawdę wielu rzeczy. Dlatego przy wyborze biletów najważniejsze poza ceną i czasem lotu, był limit bagażu. Niestety post covidowa rzeczywistość mocno podwyższyła ceny biletów i zmniejszyła dostępność lotów. Wybór padł na British Airways, bowiem w cenie biletu mieliśmy 45 kg bagażu rejestrowego i 10 kg podręcznego. Jedynym problemem było to, że wylatywaliśmy z Londynu i trzeba było jakoś ten cały sprzęt tam dostarczyć. Ostatecznie udało nam się załatwić transport naszych rzeczy - a było tego około pół tony - busem do Londynu, do mieszkania kolegi jednego z członków zespołu.
Radość z dobrego połączenie nie trwała jednak długo, bo okazało się, że strajki obsługi naziemnej na londyńskich lotniskach doprowadziły do anulowania naszego lotu. Na szczęście mieliśmy jeszcze czas na zakup nowych biletów. Wybór padł na sprawdzonego już przez nas przewoźnika Turkish Airlines. Niestety bilety były droższe i konieczna była tradycyjna przesiadka w Stambule. Nie mieliśmy już dużego wyboru, wiedzieliśmy przynajmniej że z bagażem nie będziemy mieć problemu, bowiem znamy pewien trik pozwalający na przewiezienie większej ilości kg. Wylot mieliśmy z Pragi. Nie wiem dlaczego tak jest, ale lot z Pragi jest tańszy i ma większy o 10 kg limit bagażu rejestrowego (35 kg, a nie jak z Warszawy 25 kg). Dla nas to w sumie bez różnicy, bo mieszkamy na południu Polski i do Pragi mamy porównywalną odległość jak do Warszawy.
Do Pragi dostajemy się busem kolegi Radka w nocy z 14 na 15 czerwca, wylot mamy o 9.20. Na lotnisku tradycyjnie krzątanina, przepak, ważenie, ustalanie, kto ma jaki zapas kg i co może jeszcze wziąć itp. Bez problemu przechodzimy odprawę i po kilku godzinach lądujemy w Stambule. Bilet mamy łączony u jednego przewoźnika, więc nie musimy się martwić o nasze bagaże, bowiem polecą one z nami dalej w kolejnym locie do Islamabadu. Krzątamy się więc kilka godzin po ogromnym nowym lotnisku w Stambule i odsypiamy nocną podróż do Pragi. Ja zawsze zabieram do plecaka poręcznego lekki materac do spania Exped, aby w takich przerwach komfortowo wyspać się na lotnisku, polecam - to lepszy patent niż gniecenie się na niewygodnych fotelach stref odlotów. Ze Stambułu wylatujemy wieczorem, w Islamabadzie lądujemy wcześnie rano, około 5 czasu lokalnego.
Na lotnisku odbiera nas Ali, jeden z pięciu braci Sayed prowadzących wspólnie agencję Layla Expedition. Osobiście bardzo dobrze znam się z Akbarem, Anwarem i Tahirem, Aliego poznaję pierwszy raz. Pomaga nam z przewiezieniem naszych bagaży na płytę odlotów lokalnych, i przekazuje bilety na lot do Skardu, który mamy za niespełna 2 godziny. Lot do Skardu stoi zawsze pod znakiem zapytania. Czasami zła pogoda w Skardu decyduje o odwołaniu lotu. Skardu jest miastem położonym w dolinie, otoczonym wysokimi kilkutysięcznymi szczytami, dolina jest na tyle zwarta, a szczyty wysokie, że samolot nie może lądować tam klasycznie obniżając lot, bowiem musiałyby ostro pikować w dół. Samoloty lądując w Skardu obniżają więc swoją wysokość robiąc duży korkociąg, aby obniżyć się do wysokości pozwalającej na wykonanie manewru lądowania. To bardzo widowiskowy manewr, z okien samolotu wygląda to dość przerażająco, bowiem samolot przelatuje bardzo blisko skał. W Skardu lądujemy bez zakłóceń około 10 rano. Jest 16 czerwca, można powiedzieć, że logistyka naszego transportu była idealna, bo w 24 godziny od wylotu z Pragi meldujemy się w Skardu, skąd planujemy wyruszyć jak najszybciej w drogą do miejscowości Husche.
Skardu.
Na lotnisku w Skardu, czeka na nas Akbar, to miłe spotkać się ponownie w Pakistanie. Z Akbarem widziałem się kilka miesięcy wcześniej, kiedy odwiedził mnie w zimie w Polsce, w czasie swojego tradycyjnego urlopu w Europie. Z lotniska jedziemy bezpośrednio do naszego hotelu. Tym razem nie jest to Hotel Maszerbrum, w którym jest zakwaterowana większość wspinaczy ruszających w góry Karakorum. Jak wyjaśnia mi Akbar, to konieczne, bowiem z uwagi na inną drogę dojścia do bazy i to że jesteśmy na jednym permicie z innymi wspinaczami, musimy się trochę ukrywać przed oficerem łącznikowym, aby nie zadawał niepotrzebnych pytań. Nam to nie przeszkadza, szczególnie, że w naszym hotelu standard jest nieco wyższy niż w Maszerbrumie. Jedynym mankamentem jest to, że jest on oddalony znacznie od centrum. Po zakwaterowaniu się i pysznym objedzie udajmy się na zasłużony odpoczynek po długiej podróży.
Aklimatyzacja na sześciotysięczniku Kosar Gang
Nauczony doświadczeniem z moich poprzednich wypraw, wiem, że w Pakistanie czas płynie inaczej i zazwyczaj nie udaje się w terminie wyruszyć na trekking. Tak jest również i tym razem, musimy bowiem czekać na zgodę wojska, aby udać się w drogę do doliny Husche. Mamy więc w zanadrzu plan awaryjny, który przygotowaliśmy jeszcze przed wylotem. Zamierzamy bowiem zaaklimatyzować się na leżącym około 1,5 godziny drogi od Skardu sześciotysięczniku Kasar Gang. Oczywiście nie planujemy wchodzić na jego szczyt, a tylko zrobić impuls na jakieś 4.000 m n.p.m.
Po śniadaniu 17 czerwca, spakowany na jednodniowe wyjście w góry, w lekkich podejściówkach, wsiadamy do samochodu terenowego i jedziemy do miejscowości Sildi, skąd rozpoczynamy podejście. Każdy z nas idzie swoim tempem, każdy wie na ile może sobie pozwolić. Robimy jeden dłuższy przystanek w drodze do góry, po około 3 godzinach spokojnego podejścia dochodzimy do wysokości 4.000 m n.p.m. i postanawiamy, że to wystarczy. Robię w tym dniu ponad 1.600 metrów przewyższenia i nie chcę przesadzić na samym początku wyprawy z wysokością.
To bardzo ważne, aby spokojnie zdobywać aklimatyzację, nie przekraczać określonych wskazań tętna, aby nasz organizm odpowiednio odpowiedział na impuls wysokości, zwiększoną produkcją czerwonych krwinek. W szczególności zmodyfikował ich skład naprodukowując Reticulocyty, tzw. młodą postać Erytrocytów, które cechują się tym, że potrafią związać większą ilość tlenu, co pozwala lepiej zaopatrywać nasze mięśnie w tlen. Zejście do czekającego na dole samochodu zajmuje nam jakiej 2 godziny. Do Skardu wracamy na kolację, po której spotykamy się z Akbarem i dowiadujemy się, że musimy kolejny dzień czekać na pozwolenia. To był dobrze wykorzystany dzień i dobry impuls aklimatyzacyjny, liczymy na to, że przyniesie to efekty na dalszych etapach wyprawy.
Podróż ze Skardu do Husche
Po dobrze przespanej nocy, postanawiamy udać się na zakupy, aby dokupić to co jest nam potrzebne na dalszą część ekspedycji. W Skardu można dokupić cześć jedzenia, na pewno słodycze, batony, herbatę, suszone owoce, przyprawy, papier toaletowy, gaz. Są też sklepy sportowe z różnego rodzaju sprzętem, czasami są to rzeczy oryginalne, a czasami ewidentne podróbki. Każdy z nas dokupuje to czego potrzebuje, ja dodatkowo kupuję parasol, który dobrze sprawdza się podczas kapryśnej pogody w Karakorum oraz pokrowiec na plecak. Wiemy, że dzisiaj nie wyruszymy, od Tahira dostaliśmy informację, że dopiero po południu dnia następnego, tj. 19 czerwca wyruszamy do Husche.
Od rana pakuję beczki ze swoim bagażem. Plastikowe beczki, należy umiejętnie pakować i dobrze upychać nasze rzeczy w środku. Beczki, to najlepsza ochrona dla naszych rzeczy, dzięki plastikowemu deklowi i metalowej obejmie zabezpieczonej kłódką, rzeczy w środku nie zamokną i nie ulegną zniszczeniu w czasie transportu do bazy. W ostatniej chwili dokupuję w sklepie obok kilka butelek Coca-Coli, żeby zabrać ją do bazy. Tam butelka kosztuje 2.000 Rupi, tutaj 80. Nie piję takiego napoju często, ale w czasie wyprawy i regeneracji po zejściu, tan smak jest niezapomnianym przeżyciem. Beczki przekazuję Akbarowi, mam w nich spakowany swój bagaż główny, który trekkingiem pójdzie przez lodowiec Baltoro do bazy pod Broad Peak. Resztę bardziej technicznego sprzętu pakuję do jednej 140 litrowej torby Rab i do plecaka. To sprzęt, który będzie mi potrzebny do działania na Layla Peak i do przejścia przełączy Gondogoro. Nie jest tego mało, 25 kg w torbie i około 17 kg w plecaku.
Rankiem 19 czerwca ruszamy w drogę i po prawie 6 godzinach jazdy, późnym wieczorem docieramy do Husche. Po szybkiej kolacji wszyscy kładą się spać, aby wypocząć przed następnym dniem. Ja natomiast odbywam rozmowę, z Fidą, szefem bazy pod Layla Peak organizowanej w tym roku dla ekipy Jarka Botora, który wspólnie z Pawłem i Jackiem w tym samym czasie co my zamierza działać na Layla Peak. Jarek nie ma nic przeciwko, abyśmy dzielili wspólnie mesę obozową. Ustalam więc z Fidą, aby zrobił dla nas większe zakupy jedzenia w Husche, tak abyśmy mogli się razem stołować we wspólnej mesie. Po krótkich negocjacjach dochodzimy do porozumienia i tym samym udaje się nam nieco polepszyć nasze warunki działania pod Layla Peak.
Droga z Husche do Saicho i do Bazy pod Layla Peak.
Rankiem 20 czerwca po śniadaniu ruszamy w kierunku obozu Sicho, nie mamy dożo do przejścia bo około 10 km i jakieś 300 metrów przewyższenia. Pierwszy przystanek, tuż za wioską, budynek Straży Parku, gdzie musimy załatwić formalności związane z wejściem na teren parku. Na szczęście Akbar o wszystko zadbał i po krótkiej chwili mijamy szlaban i ruszamy dalej nowo wybudowaną drogą. Do celu docieramy po około 3 godzinach, nikt nie forsuje tempa, każdy wybiera komfortową dla siebie szybkość poruszania się. W czasie drogi dopada nas deszcz i tutaj przydaje się kupiony w Skardu parasol. W Saicho udaje się załatwić możliwość noclegu w jednym z budynków. To oszczędza nam sporo czasu na rozbijanie i składanie rano namiotów. Reszta dnia mija nam na rozmowach i oglądaniu okolicznych szczytów, w tym pięknych technicznych iglic K6 i K7 i Link Sar.
Kolejnego dnia, 21 czerwca wstajemy około 5 rano, śniadanie jest zaplanowane na 6. Tego dnia mamy do przejścia jakieś 9 km i około 800 metrów przewyższenia. Idę spokojnym tempem, aby nie przekroczyć średniego HR 120, ostatecznie wychodzi 116. Po drodze zatrzymujemy się pod ogromnym głazem na polance za rzeką, gdzie znajdują się jakieś zabudowania pasterzy wypasających tutaj owce i kozy z wioski Husche. Po kilku godzinach drogi docieramy do polany z małym jeziorkiem zasilanym przez topniejącą wodę z lodowców. Tutaj powstanie nasza baza pod Layla Peak. Powoli dochodzą również tragarze i muły z całym sprzętem, a także chłopaki z tzw. Rescue Team Husche. Zmierzają oni w kierunku przełęczy Gondogoro, celem przetarcia i zaporęczowania drogi, do położonego po drugiej stronie obozu Ali Camp. Po krótkim odpoczynku zaczynamy rozbijać swoje namioty. Postanawiamy postawić oddzielny namiot dla każdego, aby w jak największym komforcie wypoczywać. Wieczorem zbieramy się w mesie na posiłku i dyskutujemy o planach na następcze dni.
Baza Layla Peak, pierwsze wyjście w ścianę na 5.100 m n.p.m.
Kolejny dzień mija nam na sprawdzaniu sprzętu, pogody i omawianiu planów wejścia na przełęcz, gdzie zamierzmy założyć obóz 1. Ustalamy, że wychodzimy następnego dnia, więc resztę dnia spędzamy na pakowaniu sprzętu, który zamierzmy wynieść wyżej. Wczesnym rankiem po śniadaniu 23 czerwca wychodzimy do góry. Musimy się nieco cofnąć, aby wejść w zbocze, które wyprowadzi nas na ramię prowadzące do żebra, z którego trawersując musimy zejść w dół do rozległego kotła. Mamy zaledwie kilka zdjęć z zimowej wyprawy z tego właśnie miejsca. Layla nie jest częstym celem wspinaczy, a tym bardziej polskich. Jak dotąd z Polaków zdobył ją jedynie Andrzej Bargiel. Dlatego idziemy nieco na wyczucie.
Wchodzimy w rozległy kocioł, którym mozolnie pniemy się w górę pod charakterystyczne skały. Plan był taki, żeby dojść na przełączkę na wysokości 5.400 m n.p.m. Do skał dochodzimy około 15, jesteśmy na wysokość 5.100 m n.p.m., wiemy już, że nie jest to przełęcz, z której możemy rozpocząć atak wyżej, i że do właściwej przełęczy będziemy musieli pokonać jeszcze czujny trawers i jakieś 300 metrów przewyższenia. Wiemy też, że dzisiaj to jest nierealny plan, zostawiamy więc pod skałami depozyt, aby zabrać go przy kolejnym wejściu do góry i rozpoczynamy czujne zejście w dół. Jest już ciepło śnieg jest miękki lawiniasty, czasami zapadamy się głęboko w czasie zejścia, widzimy jęzory małych lawinek, które schodzą zboczem. To nie jest dobry czas na zejście, ale nie mamy wyboru.
Na szpicy w dół, szybszym tempem schodzą Radek i Hati, których zadaniem jest zaporęczowanie czujnego trawersu wyprowadzającego z kotła na zbocze, którym możliwe jest zejścia do bazy. To ważne, aby ten odcinek zabezpieczyć, bo tuż pod nim znajduje się skalna półka, i dalej już tylko lufa w kierunku obozu. Po wyjściu całej kipy z trawersu, zostawiamy kolejny depozyt z rakami, czekanami oraz ciężkimi butami i całą grupą ruszamy w dół do obozu. Na dole, przy charakterystycznym głazie, czeka na nas szef bazy Fida i kilku chłopaków z piciem. Do bazy docieramy około 20 i ze smakiem zjadamy przygotowaną dla nas kolację. Po kolacji dyskutujemy jeszcze o planach i postanawiamy, że kolejnego dnia restujemy. Zrobiliśmy ponad 1000 m przewyższenia, wiec to będzie dobre dla naszej aklimatyzacji.
Dzień restowy w bazie, założenie Camp 1 na 5.200 m n.p.m.
Jest piękna słoneczna pogoda, więc dzień restowy wykorzystujemy na kąpiel w jeziorku i zrobienie niezbędnego prania. Resztę dnia spędzamy na pakowaniu się do kolejnego wyjścia do góry z zamiarem noclegu. W czasie kolacji dochodzi do nietypowego zdarzenia, naszej Pani doktor pęka ząb. Na szczęście okazuje się, że Jacek z ekipy Jarka Botora jest chirurgiem dentystycznym, przeprowadza więc w namiocie, przy świetle czołówek operację naprawy pękniętego zęba. Co znaczy dobre zabezpieczenie medyczne wyprawy.
Po śniadaniu, 25 czerwca, ruszamy do góry z ciężkimi plecakami. Musimy zabrać ze sobą śpiwory, namioty, palniki i jedzenie oraz szpej, co pozwoli nam na działanie przez kilka dni w ścianie. Po dojściu do pierwszego depozytu i przejściu trawersu, widzę, że z dalszej wspinaczki wycofuje się nasza Pani doktor. Zaczynam mozolnie wspinać się śnieżnym kotłem do góry, odbijam bardziej w lewo, za mną idzie Jarek Botor i Paweł, Radek obiera inną drogę i jest przed nami. Co jakiś czas zmieniam się na prowadzeniu z Jarkiem. W końcu dochodzimy do drugiego depozytu pod skałami. Widzę, że Radek na lekko postanowił podejść wyżej, aby spenetrować teren. Okazuje się, że jakieś 100 metrów wyżej jest mała przełączka, na której można będzie zamieścić nasze namioty.
Zabieramy więc rzeczy z depozytu i podchodzimy wyżej, aby rozbić obóz 1. Rozbijamy z Radkiem namiot i chwilę odpoczywamy. Postanawiamy, że dobrze byłoby jeszcze tego dnia zaporęczować wejście w trawers wyprowadzający nas na przełączkę. Będzie to tym samym okazja do sprawdzenia jak wygląda droga, którą zasłania nam opadające z góry żebro. Asekuruję Radka, który poręczuje na długość 100 metrów liny. Śnieg nie jest w dobrej kondycji, jest miękki, nie trzyma. Po powrocie Radka, gotujemy picie i jedzenie. Na kolację jem jajecznicę, która nie do końca mi wchodzi, jak się później okazuje, wywołuje u mnie poważne problemy żołądkowe. Kładziemy się spać, bo na 2 w nocy planowane jest wyjście do góry.
Layla Peak – atak i wycof z 5.550 m n.p.m.
Zgodnie z wczorajszymi ustaleniami, 26 czerwca o 2 nad ranem do ataku rusza dwójka Radek z Hatim. Kolejna dwójka Jarek i Paweł oraz Ja z Grzegorzem i Kamilem wyruszamy około 2.30. Idziemy wolno, śnieg jest miękki nie trzyma, liczymy na to, że wyżej będzie zimniej i śnieg będzie bardziej zmrożony. Nie czuję się najlepiej problemy żołądkowe spowodowały, że lekko się odwodniłem. Rano nie mogłem nic zjeść zapakowałem więc batony i picie, licząc na to, że w ciągu dnia apetyt wróci i będę mógł uzupełnić energię. Całą grupą dochodzimy na przełęcz, widok jest obłędny, w promieniach wschodzącego słońca widać K2, Broad Peak, Gaszerbrum VI, III i II. Chwilę odpoczywamy, następnie Jarek z Pawłem ruszają w długi trawers, asekurując się na lotnej. Po nich ruszają Radek z Hatim, wpinając poręczówkę w zostawione przez chłopaków przeloty. Następnie ruszam ja, Grzesiek i Kamil.
Dochodzimy do małej półki za skalnym załomem, widzę, że Hati z Radkiem zmienili się na prowadzeniu z Jarkiem i Pawłem. Chłopaki próbują przebić się pod serak. Warunki w ścianie są słabe, chłopaki zapadają się czasami po pas w śniegu. Nie można się też dokopać do lodu w celu osadzenia solidnych punktów ze śrub lodowych. Widząc jakie warunki panują w ścianie pada decyzja o odwrocie. Słońce jest już wysoko, więc w ścianie będzie co raz cieplej, to nie jest dobry czas do wspinania się w trawersach, w których nic nie trzyma. Szczególnie, że wyjechanie na takim trawersie doprowadziłoby do tego, że najprawdopodobniej zatrzymalibyśmy się dopiero na dole. Jednym słowem śnieg był nie asekurowalny, a ryzyko dalszego wspinania zbyt duże.
Powoli zaczynamy wycof w kierunku obozu 1, nie demontujemy poręczy bo po nas idą chłopaki. Jak się okazuje, chłopaki nie demontują poręczówek po których wracają, bo postanawiają, że podejmą jeszcze jedną próbę ataku następnej nocy. Po dojściu do obozu pierwszego rozmawiamy o tej decyzji, bo jest to odstępstwo od wcześniejszych ustaleń, że podejmujemy na Layla Peak jedną próbę ataku. Nie czuję się najlepiej, cały dzień mam problemy żołądkowe, dlatego decyduję się na zejście do bazy. Dołącza do mnie Grzegorz. Życzę powodzenia chłopakom, ale jestem realistą, nie wygląda na to, że warunki miałyby się poprawić, a dla mnie najważniejszym celem jest Broad Peak.
Pakuje swoje rzeczy i wspólnie z Grześkiem około 15.30 zaczynamy zejście. Na zejściu mam jeszcze dwie pilne sytuacje żołądkowe, na szczęście w bezpiecznych miejscach. Do obozu docieram około 18.30. W trakcie porannej łączności z chłopakami w obozie 1, dowiadujemy się, że nie podjęli oni próby drugiego ataku. Przekazują nam, że temperatura w nocy była dodatnia i słychać było jak woda z topniejących śniegów zlewa się po skałach. W ścianie zostaje duża część naszego sprzętu, no cóż czasami tak bywa. Straty w sprzęcie, to jedyne straty jakie możemy zaakceptować w czasie wyprawy.
Dojście do obozu Huszpang na 4.750 m n.p.m.
Jest 27 czerwca, spędziliśmy 6 dni pod Layla Peak, niestety warunki śnieżne jakie panowały na zboczach tej góry nie pozwoliły na bezpieczne kontynuowanie wspinaczki. Lato w tym sezonie jest bardzo ciepłe, to podobno najcieplejszy sezon od 60 lat w Pakistanie. Przekonamy się o tym na zakończenie ekspedycji, kiedy z uwagi na powodzie wywołane m.in. topniejącymi śniegami, będziemy mieli duży problem z potworem do Askole i dalej do Skardu. Teraz już wiemy, że na Laylę trzeba przyjechać w kwietniu lub na początku maja.
Dzień rozpoczynamy od pakowania swoich rzeczy. Na szczęście udało się załatwić dla całego zespołu dwóch tragarzy, którzy pomogą nam z przeniesieniem naszych wspólnych rzeczy zespołowych przez przełęcz Gondogoro i dalej do bazy pod Broad Peak. Każdy z nich zabierze po 25 kg, ale na samą przełęcz wyniosą tylko 15 kg. Udało się też załatwić tragarza dla Kasi, która na lekko będzie mogła wejść na GG Pass. Nie było tanio, ale nie mieliśmy wyjścia, sami nie dalibyśmy rady na raz i trzeba byłoby robić co najmniej dwa kursy. Około 8 z góry schodzi Radek. Reszta chłopaków dochodzi do obozu około 9. Na 10 planujemy śniadanie, dalsze pakowanie i po obiedzie wyjście do Huszpang obozu położonego na wysokości około 4.750 m n.p.m. w rozwidleniu lodowca schodzącego z sześciotysięcznika Gondogoro Ri i kotła, który zamyka przełęcz Gondogoro.
Ustalam z Fidą, żeby zwijając obóz Jarka Botora, zabrał torbę z naszym depozytem, w którą pakujemy liny i szpej, którego nie będziemy już potrzebować. Zegnamy się z Jarkiem, Pawłem i Jackiem, życząc im powodzenia na kolejnym celu, położonym w dolinie niedaleko obozu Saicho, i po 15 wyruszamy w drogę do obozu Huszpang. Po około 4 godzinach docieram do Huszpang, zapada już zmrok, udaje nam się załatwić możliwość spania w namiocie typu mesa, dzięki czemu nie musimy rozbijać swoich namiotów. Po kilku godzinach docierają Hati z Kasią. Jemy prostą kolację składającą się z placków nan, dalu i ryżu. Szef obozu przeprasza nas, że nie ma niczego lepszego, ale dopiero czeka na dostawy żywności, bo sezon trekersów, którzy odwiedzają jego obóz po zejściu z przełęczy, zaczyna się dopiero za jakieś dwa tygodnie.
W czasie kolacji pada propozycja, żeby zostać w Huszpang jeszcze jeden dzień. Wiem, że zostanie tutaj nie przyniesie żadnego efektu aklimatyzacyjnego, dlatego podejmuję decyzję, żeby wspólnie z Grzesikiem wyjść tej nocy na przełęcz. Reszta ekipy postanawia dołączyć do nas dzień później. O północy ruszam z Grześkiem i dwoma tragarzami, którzy niosą już teraz tylko po 15 kg naszego wspólnego sprzętu zespołowego. Resztę musimy dopakować do swoich plecaków, które teraz ważą ponad 20 kg. Droga początkowo wiedzie moreną poprzecinaną licznymi łatami śniegu, który nie zawsze jest na tyle zmrożony, zęby utrzymać nasz ciężar. Tragarze, którzy z nami idą są młodzi i szybcy, ale udaje nam się dotrzymywać im kroku. Gdzieś w 2/3 drogi wchodzimy w eksponowany i kruchy trawers.
Na drodze podejścia pod GG Pass, są dwa niebezpieczne miejsca, gdzie lubią się posypać lawiny, dochodzimy do jednego z takich miejsc. Widać, że zeszła tutaj lawina i zebrała wszystko do gołych skał. Tak samo było w zeszłym roku, kiedy duża lawina schodząca ze zboczy, wyczyściła drogę zejścia, zrywając wszystkie założone wcześniej przeloty liny poręczowej. Poręczówka, to za duże słowo, w odniesieniu do liny zabezpieczającej drogę wejścia na przełęcz Gondogoro od strony doliny Husche. To gruba na jakieś 15 mm stara i twarda lina. Hasłem tego etapu ekspedycji będą słowa naszej Pani doktor „o cholera złamałam linę”
W drugie trudne miejsce wchodzimy można powiedzieć na własne życzenie, dlatego, że idący z nami tragarze nie do końca znają przebieg drogi. Zaczęło się od ostrego podejścia i wejścia w bardzo niestabilny i kruchy trawers. Jest ciemno, zaczynam przeczesywać teren na długim snopie światła czołówki i widzę, że wyżej nie będzie lepiej. Jest to kolejne miejsce w którym zeszła lawina, czesząc wszystko do gleby. Po zlustrowaniu drogi, widzę, że lepszym wariantem byłoby pójcie niżej i dopiero później ostro pójść do góry. To jest ten moment, kiedy zakładam raki. Lepiej mieć jakieś wsparcie na niestabilnym podłożu, szczególnie, że zaczynają się śnieżno-lodowe odcinki. Nasi tragarze, też zakładają raki i pomagają sobie wyrąbując czekanem stopnie w lodzie.
W pewnym momencie tracę z pola widzenia Grześka, który szedł za mną w jakiejś odległości. Słyszę tylko dźwięk usypujących się skał i obawiam się, że Grzesiek, mógł zsunąć się na niestabilnym trawersie. Wołam do chłopaków przede mną, że musimy się zatrzymać i przez kilka minut nawołuję Grześka, przeczesując światłem teren poniżej. Wyłączam czołówkę, żeby dostrzec światło z dołu, w końcu dostrzegam snop światła, a po kilku minutach wyłania się Grzesiek. Wchodzimy w stabilniejszy teren, śnieg jest bardziej zmrożony i raki dobrze trzymają na trawersie. Jest zimno, wspinam się z lekkich technicznych butach Kayland 4001, które dobrze spisują się w tym terenie, choć są zaprojektowane pod czterotysięczniki. Zaczyna się rozwidniać, zamieniam się z chłopakami na prowadzeniu. Pojawia się też słynna poręczówka, z której czasami korzystam, uważając aby jej nie złamać. Idzie mi się dobrze, w dobrym tempie.
Po niespełna 6 godzinach, w blasku promieni słońca, które wzeszło nad gniazdem Gaszerbumów, wchodzę na przełęcz Gondogoro. Moim oczom ukazuje się Wielka Czwórka Karakorum, od prawej Gaszerbrum I, II i przełęcz łącząca go z Gaszerbrumem III, świetlista ściana Gaszerbruma IV i dalej ogromny masyw Broad Peak oraz Królowa Karakorum, Jej Wysokość - K2. Siadam na plecaku i upajamy się tym widokiem. Czekam na tragarzy, którzy robią sobie kilka zdjęć i po krótkim odpoczynku zaczynają zejście do Ali Camp. Mają tam na nas czekać dwa dni, które my zamierzamy spędzić śpiąc na przełęczy. Po jakimś czasie na przełęcz wchodzi Grzesiek. Po zasłużonym odpoczynku, zaczynamy szukać dobrego miejsca na rozbicie namiotu. Znajdujemy, zagłębienie terenu, które gwarantuje nam ochronę przed wiatrem i dobrą widoczność w kierunku doliny Husche i tam rozbijamy namiot.
Aklimatyzacja na Przełęczy Gondogoro na 5.650 m n.p.m.
Aklimatyzacja na Przełęczy Gondogoro, to był plan B, który zakładaliśmy w przypadku nie wejścia na Layla Peak. Plan zakładał przespanie tutaj jednej nocy w przypadku udanego wejścia na Layla Peak i dwóch w przypadku niepowodzenia, i próby w drugim dniu podbicia wysokości chociaż o kilkaset metrów podchodząc w kierunku szczytów leżących na prawo, bądź lewo od przełęczy. Po zlustrowaniu obu stron przełęczy, uznaliśmy, że nie ma bezpiecznej drogi na żaden szczyt i pozostaje nam jedynie wspięcie się na śnieżną bałuchę leżąca na prawo od przełęczy.
Pierwszy dzień na przełęczy spędziliśmy na przygotowaniu platformy, rozbiciu namiotu, odpoczynku, nawadnianiu się i jedzeniu. Spaliśmy już kilka nocy na 5.200 m n.p.m., w czasie ataku na Layla Peak zrobiliśmy podbicie na prawie 5.550 m n.p.m., wiec spodziewaliśmy się, że nocleg na 5.650 m n.p.m. nie powinien być dla naszych organizmów problemem. Spałem dobrze, rozbiliśmy 3-osobowy namiot, więc miejsca było w sam raz. To był celowy zabieg, aby kolejna ekipa nie musiała wnosić dwóch namiotów tylko jeden 2-osobowy, bowiem Kasia, doktor wyprawy, nie zamierzała spać na przełęczy tylko tego samego dnia schodzić do Ali Camp. W czasie wieczornej łączności ustaliliśmy, że ekipa z Huszpang wyjdzie podobnie jak my o 12 w nocy.
Rankiem 29 czerwca, około godziny 7 na przełęcz dociera Radek, pół godziny później Kamil i jakieś półtorej godziny później Hati z Kasią. Witamy się z całą ekipą i cieszymy się, że jesteśmy w końcu w komplecie, Po krótkim odpoczynku, zgodnie z wcześniejszymi ustaleniami, Kasia z dwoma tragarzami schodzi w dół do obozu Ali Camp. Dla niej nocleg na tej wysokości, nie byłby dobrym pomysłem, bowiem nie nocowała wyżej niż obóz pod Layla Peak, który jest położony na wysokości około 4.200 m n.p.m. Radek i Kamil rozbijają namiot za nami, w zagłębieniu dającym dobrą ochronę od wiatru, a my przygarniamy do swojego namiotu Hatiego.
W czasie kiedy chłopaki odpoczywają, ja i Grzesiek podchodzimy jakieś 100 metrów przewyższenia na śnieżną bałuchę, na której spędzamy ponad godzinę robiąc zdjęcia i gotując herbatę. To bardzo ważne, aby dawać impulsy naszemu organizmowi, po to aby wiedział, że musi namnażać większą ilość młodych czerwonych krwinek, które zwiększają wydolność układu krążeniowo-oddechowego i w konsekwencji poprawiają naszą aklimatyzację do wysokości. Po powrocie do namiotu, gotujemy picie na noc oraz jemy kolację z lyofa.
Zejście z Przełęczy Gondogoro do Ali Camp i dojście do Concordii
Rankiem 30 czerwca, budzimy się o 5, musimy ugotować picie na zejście, zjeść coś, a przede wszystkim złożyć nasze namioty i spakować się do zejścia, które rozpoczynamy o godzinie 6.30. Droga zejścia z przełęczy nie jest zbyt wymagająca, w trudniejszych miejscach ekipa Rescue Team założyła odcinki lin poręczowych, które jak się okazuje są po tej stronie znacznie lepszej jakości. Schodzimy sprawnie, i po przejściu eksponowanego terenu wchodzimy w lekko opadające ogromne pole śnieżne, które pokonujemy, każdy z nas w swoim tempie. Niestety słońce jest już wysoko i śnieg zaczyna być mokry, co jakiś czas zapadam się w mokrym śniegu. Ten odcinek w takich warunkach najlepiej pokonywać, asekurując się lotną. Po drodze musimy przekroczyć potok lodowcowy, który udaje mi się przejść suchą stopą, niestety nie wszyscy mieli taki fart.
Do Ali Camp położonego na wysokości 4.600 m n.p.m. docieramy o 9, po dwóch i pół godzinie od wyjścia. Witamy się z Kasią i wspólnie jemy śniadanie. Wszystko trochę się przedłuża, z Ali Camp wychodzimy dopiero po 12. To nie wróży dobrze, bo przed nami kolejne duże pole śnieżne z widocznymi szczelinami, ale również z masą szczelin, których nie widzimy. Słońce jest już naprawdę wysoko, czeka nas droga przez śnieżną breję. Podejmujemy decyzję, że pójdziemy związani, z asekuracją lodowcową, aż do widocznej na środku moreny, którą bezpiecznie będzie można podążać dalej w kierunku Concordii. Po dojściu do moreny rozwiązujemy się i już zdecydowanie w szybszym tempie rozpoczynamy schodzenie. Każdy idzie swoim tempem i obiera swoją drogę zejścia. Ja schodzę lekko na skraj lodowca, tutaj jest lekko zamarznięty śnieg i lód, dzięki czemu idzie się lepiej niż po rumowisku moreny.
Moim oczom po raz pierwszy ukazuje się majestatyczne K2, widziane w całej okazałości, od podstawy ściany. Pamiętam, że ten widok rok wcześniej zrobił na nie ogromne wrażenie. K2 jest ogromnym szczytem i widać go z oddali, ale dopiero jak zobaczy się K2 od podstawy, gdy zobaczy się ścianę, która wznosi się na prawie 4 km w niebo, to jest to widok, który na każdym robi ogromne wrażenie. Dookoła są inne wysokie szczyty, w tym ośmiotysięczne, ale na ich tle K2 jest olbrzymem, który jednocześnie przeraża i zachwyca swoim monumentalizmem. Wtedy po raz pierwszy przez myśl przechodzi mi krótka iskra „Co by to było, gdybym wszedł na K2”. Szybko odganiam tę iskrę, bo celem wyprawy jest przede wszystkim Broad Peak, ale jak się później okazuje, ziarno zostało zasiane…
Droga dłuży nam się niemiłosiernie, jest ciepło, a my musimy szukać przejść pozwalających nam na przekraczanie kolejnych moren. Za każdym razem liczymy na to, że to będzie już ta ostatnia. Jednak tak nie jest i musimy wspinać się na kolejną. W końcu w oddali dostrzegamy kolorowe namioty obozu Concordia. Do obozowiska docieram po około 4 godzinach od wyjścia z Ali Camp. Jest już prawie 17, do bazy pod Broad Peak mamy jeszcze jakieś 4 godziny. Musimy jednak jeszcze coś zjeść i odpocząć. W międzyczasie Kamil zgłasza ból pleców, postanawiamy więc, że zostaniemy tutaj na nocleg. Rozbijamy namioty, jemy kolację i nawadniamy się. Ja wybieram się na spacer po Concordii.
To bardzo specyficzne miejsce, obóz posadowiony pod sześciotysięcznym szczytem Mitre Peak, na rozwidleniu dwóch lodowców, Lodowca Baltoro, który zaczyna się za Urdukas i biegnie pod Gaszerbrumy i Baltoro Kangri oraz odbijającego w lewo Lodowca Goldwin – Austin, który biegnie pod Broad Peak i dalej pod K2. To miejsce, tętniące życiem, głośne, z ogromną ilością namiotów, w których mieszkają uczestnicy wypraw i trekersi - dla których to jest najważniejszy punkt widokowy trekkingu, oraz tragarze i poganiacze mułów, osłów i koni, którzy zajmują się transportem rzeczy i zaopatrywaniem baz pod Gaszerbrumami, Broad Peak i K2. Mieszkają oni najczęściej w prowizorycznych, zbudowanych z kamienia kolebach, które są przykryte kolorowym brezentem lub płachtą. Ktoś mnie kiedyś zapytał, dlaczego nie zbudują sobie jakiś kamiennych domków lub szałasów, przecież tyle materiału dookoła. Odpowiedź wielu zaskakuje, otóż Concordia położona jest na rumowisku skalnym pod którym jest żywy lodowiec. Żadna budowla nie przetrwa tutaj, bo może na pierwszy rzut oka tego nie widać, ale ten lód ciągle pracuje, grawitacja ciągnie go w dół, czasami słychać to w nocy, jak lód pęka, jak spadają kamienie usypujące się z piarżysk. Lodowiec jest żywym tworem na którym nie da się budować nic na trwale.
Po powrocie z obchodu obozu Concordia, siadam przed namiotem i obserwuję wspaniały spektakl światła i cienia. Słońce powoli zachodzi i ostatnimi promieniami omiata piękną i majestatyczną świetlistą ścianę Gaszerbuma IV. Robi się co raz zimniej, więc szybko wskakuję do śpiwora i kładę się spać. Jutro czeka nas jeszcze kilka godzin drogi do obozu pod Broad Peak.
Zdjęcia: Piotr Krzyżowski, Mariusz Hatala, Radek Woźniak, Kamil Kozłowski
Strona piotrkrzyzowski.com używa plików cookies w celach wymienionych w Polityce Prywatności. Ustawienia dotyczące cookies możesz zmienić w konfiguracji Twojej przeglądarki internetowej.