PIK KORŻENIEWSKIEJ – MÓJ PIERWSZY SIEDMIOTYSIECZNIK
Pomysł wyprawy na Pik Korżeniewskiej zrodził się w mojej głowie po powrocie z Kaukazu w 2016 roku. Darek, z którym m.in. działałem w Górach Kaukazu zaproponował, abyśmy wybrali się do Nepalu na Amma Dablam. Po analizie kosztów wyprawy do Nepalu i moich możliwości finansowych, zaproponowałem Darkowi inny i znacznie wyższy cel, Pik Eugenii Korżeniewskiej w Tadżykistanie o wysokości 7.105 m n.p.m. Od początku wyprawa do Tadżykistanu planowana była jako wyjazd budżetowy. Z góry zakładałem, że nie będziemy płacić agencji za organizację wyprawy, wiec wiele spraw załatwiliśmy sami. Wizy, transport z Duszanbe do Dżirgital, noclegi, zakupy, wszystko to zorganizowaliśmy sami. Tutaj wielce pomocna okazała się moja dobra znajomość języka rosyjskiego.
Z Dżirgital trzeba dostać się na Polanę Moskvina, która położona jest na wysokości około 4350 m n.p.m. Dojście na polanę Moskvina z Dżirgital zajmuje jakieś 6-8 dni i raczej nie polecam takiej opcji, szczególnie, że trzeba zabrać ze sobą sprzęt i żywność na miesiąc działania w górach. W czasie naszej wyprawy taki wariant wybrały dwa rosyjskie zespoły. My postanowiliśmy dostać się tam śmigłowcem, jednak, załatwienie samego lotu przez agencje okazało się niemożliwe. Agencja Pamir Peaks do 2020 roku była na polanie monopolistą i to przez nią należało organizować tam wszystko. Obecnie na Polanie Moskvina działa również agencja Tadjik Peaks, która wybudowała tam komfortową nową bazę i oferuje usługi na bardzo wysokim poziomie. Agencje oferują zazwyczaj dwa pakiety tzw. mały pakiet i pełny pakiet. My nie chcieliśmy ani jednego, ani drugiego. Ostatecznie wynegocjowaliśmy tzw. prywatny pakiet za 1.200,00 dolarów od osoby, który zawierał tylko loty i możliwość korzystania z infrastruktury bazy.
PODRÓŻ
Wyprawę rozpoczęliśmy 14 lipca wyjeżdżając porannym pociągiem z czeskiego Cieszyna do Pragi, skąd po 14 odlecieliśmy samolotem linii Turkish Airlines do Istambułu. Na lotnisku w Pradze okazało się że mamy problem z nadbagażem, każdy z nas miał ponad 10 kg za dużo. Ostatecznie musieliśmy wyjąć cały sprzęt do łączności i zasilania i upchnąć wszystko do kieszeni kurtki, z zamiarem przewiązania jej dookoła pasa. Trafiliśmy, jak nam się wydawało na herszt babę, kierowniczkę odprawy. Pomyślałem no to kaplica, opłata za nadbagaż nas dobije finansowo. Jednak umiejętne położenie naszych bagaży na taśmie i przymrużenie oka przez miłą jak się okazało kierowniczkę odprawy, pomogło rozwiązać ten problem.
W Istambule mieliśmy kilka godzin oczekiwania, i o 19.30 wylecieliśmy do Duszanbe. Na miejscu byliśmy po 5 rano. Zaraz po wyjściu do holu głównego wymieniłem z Darkiem po 100 dolarów i rozpocząłem poszukiwanie transportu do Dżirgital. Nie ma problemu z wymianą, kurs wszędzie jest podobny. Za kurs do Dżirgital kierowcy chcieli od nas 150 dolarów, jednak krótka rozmowa w języku rosyjskim i przekonanie naszego kierowcy, że nie jesteśmy tutaj pierwszy raz doprowadziła ostatecznie do ustalenia ceny 60 dolarów za transport do oddalonego o około 300 km od stolicy Dżirgital. Nasz kierowca okazał się sprytnym człowiekiem, i „sprzedał” nas innemu kierowcy, który ostatecznie dowiózł nas do Dżirgital za 40 dolarów, bowiem 20 dolarów odpalił operatywnemu koledze. W Duszanbe planowaliśmy jeszcze zrobić niezbędne zakupy, ale z uwagi na to, że sklepy były jeszcze zamknięte, ustaliliśmy z naszym kierowca, że zatrzyma się gdzieś po drodze. To był błąd, bo po drodze nie udało nam się znaleźć dobrze zaopatrzonego sklepu, kupiliśmy tylko lepioszki, czyli tadżycki chleb, pomidory, lokalną kiełbasę z wołowiny, która wygląda trochę jak nasze salami i orzeszki.
DŻIRGITAL
Do Dżirgital dojechaliśmy około godziny 11. Nasz kierowca wysadził nas na starym wojskowym lotnisku, z którego odlatuje śmigłowiec do bazy na Polanie Moskvina. Kierowca okazał się bardzo uczciwym człowiekiem, bowiem gdy zostawiłem w samochodzie okulary lodowcowe o znacznej wartości, wrócił na lotnisko i przywiózł mi zgubę. Na lotnisku odszukaliśmy Alishera, komendanta bazy na Moskvinie. Z informacji przekazanych nam przez zaprzyjaźnionych wspinaczy, wynikało, że z Alisherem trzeba dogadywać wszystko, bo to on rządzi na Moskvinie. Ostatecznie bardzo się polubiłem z Alisherem, który okazał się bardzo życzliwym człowiekiem, co wielokrotnie udowodnił, ale o tym później. Jako że byliśmy tzw. „biezpakietnikami”, musieliśmy czekać w kolejce na transport. Za pośrednictwem Alishera załatwiłem miejsce do spania na lotnisku. Podczas rozmowy z Alisherem zadeklarowaliśmy pomoc w ogarnięciu bazy i poprosiliśmy, iż jeżeli znajdzie jakieś miejsce dla nas w śmigłowcu to będziemy bardzo zobowiązani. Liczyliśmy na jego życzliwość w stosunku do Polaków. Zależało mam na jak najszybszym dostaniu się do bazy na Polanie Moskvina, aby jak najszybciej rozpocząć proces aklimatyzowania się do wysokości. W sumie to, ucieszyliśmy się, że mamy trochę czasu, bowiem pobyt w Dżirgital chcieliśmy wykorzystać, na zrobienie niezbędnych zakupów, których nie udało nam się zrobić w Duszanbe i w drodze do Dżirgital. Zrzuciliśmy nasze ogromne plecaki w pokoju na lotnisku i postanowiliśmy wyjść na zakupy, kiedy to w drzwiach stanął Alisher, pytając nas, czy chcemy lecieć i czy za 15 minut możemy być gotowi. Oczywiście za 5 minut czekaliśmy już na płycie lotniska, nie zdążyliśmy więc zrobić niezbędnych zakupów, licząc na to, że jakoś sobie poradzimy. Dostanie się do bazy na Polanie Moskvina było dla mas najważniejsze. W międzyczasie przyjechała ciężarówka z zaopatrzeniem dla bazy, którą pomogliśmy szybko rozładować. Musieliśmy jeszcze zaczekać na ludzi za pakietami, którzy już od kilku dni czekali na lot w hotelu w Dżirgital. Czas oczekiwania poświęciłem na nawiązanie znajomość z pilotem naszego Mi-8, który jak się okazało latał kiedyś z Naszymi żołnierzami w Afganistanie. Po tym jak dowiedziałem się, że pilot ma 40 letnie doświadczenie, obawiałem się już tylko o stan maszyny, jednak pilot zapewnił, że niedawno przechodziła modernizację i z dumą wskazał, na napis na boku śmigłowca, wskazujący iż jest to wersja AMT. (Edit: Niestety pilot z którym się zaprzyjaźniłem zginął w następnym roku, dzień po naszym powrocie śmigłowcem z Polany Moskvina w 2018 roku. Śmigłowiec rozbił się wtedy w czasie złej pogody na lodowcu. W katastrofie zginęło dwóch pilotów oraz trzech wspinaczy. Więcej informacji w opisie wyprawy na Pik Komunizma w 2018 roku) Miałem pewne obawy, co do lotu, towaru w śmigłowcu było pod sam sufit, a po zapakowaniu plecaków i worów przybyłych „pakietnikow” było już bardzo ciasno. Wcisnęliśmy się jakoś, i udało nam się wystartować.
BASE CAMP POLANA MOSKVINA
Po około 30 minutach lotu byliśmy nad Polaną Moskvina. Pilot wystrzelił flarę, żeby sprawdzić kierunek wiatru, dokonał oblotu i podchodząc od prawego żebra Voroblieva usiadł miękko na lądowisku. Logistyka naszej wyprawy, była wręcz idealna, z Pragi wylecieliśmy około 14.30 w piątek 14 lipca, a w sobotę 15 lipca około godziny 12 byliśmy kilka tysięcy kilometrów od domu na wysokości około 4300 m n.p.m. Na lądowisku czekało kilka osób z obsługi i nastąpił prawdziwy desant, wszystko musiało zostać w jaka najkrótszym czasie wyładowane z pokładu śmigłowca, bo każda minuta to cenne paliwo. Udało się, a pilot sprawnie podniósł maszynę i zniknął za załomem, kierując się w stronę doliny. Jak obiecaliśmy pomogliśmy obsłudze znieść zaopatrzenie do messy, a następnie udaliśmy się poszukać jakiegoś odpowiedniego miejsca na nasze namioty. Najpierw planowaliśmy się rozbić na drewnianych platformach, jednakże okazało się, że na nich zostaną postawione brezentowe duże namioty dla ludzi z pakietami. Udaliśmy się wyżej nad „beczkę” i rozbiliśmy się obok Rosjan, z którymi się zaprzyjaźniliśmy. To była doba decyzja, bowiem na dole obok namiotów agencyjnych znajdował się agregat prądotwórczy, który skutecznie do 22.00 każdego dnia uprzykrzał życie mieszkającym na dole. Korzystając ze stelaża wbitego do ziemi i znalezionych w beczce brezentowych poszyć wielkich namiotów zbudowaliśmy jurtę, w której toczyło się nasze życie obozowe. Mieliśmy tam stolik i ławeczkę, mogliśmy gotować i jeść w komfortowych warunkach, nawet podczas deszczu, czy śniegu. Tuż obok nas rozbili się jedyni nasi rodacy Tomek z Rybnika i Piotrek mieszkający w Brukseli, których jak przystało na słowiańską gościnność, zaprosiliśmy do naszej jurty. Po mimo, znacznej już wysokości, na którą dostaliśmy się w dość szybkim tempie, ja czułem się dobrze, Darek odczuwał lekki dyskomfort.
AKLIMATYZACJA
W niedzielę 16 lipca, postanowiliśmy wybrać się z Darkiem na lekkie wyjście aklimatyzacyjne, celem spenetrowania trasy przecinającej lodowiec Moskvina i założenia depozytów z jedzeniem i gazem. Wyszliśmy jako pierwszy zespół, dołączyli do nas Rosjanie, przebywający już w bazie od kilku dni. Po wejściu na lodowiec, odsłoniła się plątanina szczelin, potoków, lodowych wież o wysokości dochodzącej do kilkunastu metrów. Znalezienie drogi i oznaczenie jej kopczykami zajęło nam bardzo dużo czasu, ale największym problemem okazało się przekroczenie moreny bocznej lodowca, która po wycofaniu się śniegu i lodu stanowiła kilkumetrowy mur lekko związanego ze sobą materiału. Próba jego powolnego przekraczania, od razu skazana była na niepowodzenie. Jeden krok do góry powodował zjeżdżanie w dół o dwa lub trzy. Co pozostało, metoda znana z naszych tatrzańskich piarżysk, czyli tzw. „dynamika Janosika”, polegająca na jak najszybszym znalezieniu się na szczycie moreny. Udało się, i po wydrapania się na stały ląd ruszyliśmy dalej, raz po raz podziwiając piękną panoramę lodowca, obozu i okolicznych szczytów, z Pikiem Komunizma na czele. Pierwszy odpoczynek zrobiliśmy na przełęczy, na zielonej trawce. Szlak do przełączy jest ewidentny i biegnie dobrze widoczna ścieżka, dalej zresztą też nie ma problemu z orientacją, w trudnych momentach należy wypatrywać kopczyków. Idąc co jakiś czas markowałem Fenixem szlak, aby później odtworzyć jego przebieg. Następny dzień pokazał, że warto było tak robić. Szlak do drugiego lodowca „wtaroj lednik” biegnie trawersem przez trzy żebra Piku Korzeniewskiej. Droga raz idzie w górę, raz w dół, nie jest wymagająca, poza jednym miejscem, gdzie znajduje się stara poręczówka. Jest to kilkumetrowa, może II ścianka, którą bez problemu można przejść, poręczówkę zainstalowano zapewne z uwagi drogę zejściową, kiedy to poręczówka się przydaje. Po liku godzinach i trawersie ostatniego żebra doszliśmy do potoku wytapiającego się z lodowca, w tym miejscu Darek postanowił pozostawić swój depozyt, ja chciałem jeszcze zrobić rekonesans i podejść do ok. 4.800 m n.p.m. zbadać teren wyżej. Poszedłem wyżej do wielkiego głazu, pod którym zostawiłem swój depozyt. Droga powrotna szybko upłynęła, i około 16 byliśmy z powrotem w obozie na Polanie Moskvina. Szybkie gotowanie, wciągnęliśmy po liofie i udaliśmy się na odpoczynek. Wieczorem poszliśmy do messy obozowej, aby ustalić z Alisherem kwestie łączności.
OBÓZ 1, 2 i prawie 3
Jako że czuliśmy się dobrze, kolejnego dnia, czyli w poniedziałek 17 lipca postanowiliśmy wejść na 5.100 m n.p.m. celem założenia obozu 1, w tym samym czasie wyruszyła duża grupa rosyjskich przewodników, wynajętych przez agencję, celem założenia C1 i postawienia tam namiotów agencyjnych. Postanowiliśmy, że najlepiej będzie pójść za nimi, przecież znają drogę najlepiej, a my mieliśmy przetorowaną drogę tylko do czoła drugiego lodowca. W pewnym momencie doszliśmy do formacji skalnej, która wymagała przewspinania się przez skalna żebro o wycenie około V, zastanowiło mnie to, bo dzień wcześniej nie przechodziliśmy takiego miejsca, zapytałem wiec poznanego wcześniej gida Siergieja, czy to jest jakiś skrót, który nie do końca znał przebieg drogi.
W tym momencie okazało się, że przyda się moja wczorajsza trasa, którą nagrałem zegarkiem. Dzięki temu cofnęliśmy się do najbliższego zamarkowanego punktu dzień wcześniej i odnaleźliśmy właściwą drogę do C1, po drodze każdy z nas zlikwidował założone dzień wcześniej depozyty. Po około 6 godzinach wspinaczki dotarliśmy do C1, położonego na wysokości 5.100 m n.p.m. Naszym celem było rozbicie namiotu i przespanie nocy na tej wysokości. Droga od drugiego lodowca do C1 nie jest zbyt komfortowa, najpierw na wysokości lodowca trawersujemy zbocze z lewej po bardzo niestabilnym terenie, a później dochodzimy do rzęchowatego kociołka, w którym wszystko się sypie. Polecamy pokonać go żeberkiem po lewej, które daje iluzję stabilności, dalej do góry i w najwęższym miejscu szybki trawers do kolejnego stabilnego miejsca, raczej szybko, bo wszystko leci. Trzeba uważać na głowę, gdy jesteśmy na dole, a ktoś działa wyżej. Dalej jest trochę terenu do przewspinania, ale trudności nie przekraczają II. W C1 najlepiej znaleźć platformę na kamieniach, my byliśmy pierwsi, wiec nie mieliśmy z tym problemu. Po prawej jest potok i część zespołów rozbija się za potokiem na śniegu. Nie polecam, bo nad tym miejscem są ogromne seraki i czasami coś się wytapia z góry, poza tym lubi się tam coś urwać i trudno o spokojny sen takich warunkach. Po rozbiciu namiotu przystąpiliśmy do przygotowywania jedzenia i picia. Nawodnienie jest w wysokich górach najważniejsze, trzeba dużo pić, co najmniej 4 litry płynu dziennie, a poziom nawodnienia sprawdzać po kolorze moczu. Zjedliśmy, wypiliśmy i po sprawdzeniu saturacji, pozostało tylko wskoczyć do śpiworów, bo po zachodzi słońca, zrobiło się naprawdę zimno. Rano 18 lipca po niespiesznym śniadaniu, spakowaniu swoich rzeczy i po pozostawieniu depozytów, ruszyliśmy do BC. Po powrocie do BC odpoczęliśmy i za dwa dni wyszliśmy na kolejne wahadło do góry, aby założyć C2 i przespać się w C3 na wysokości 6.100 m n.p.m., co dało by nam dobą aklimatyzację do ataku szczytowego. Ostatecznie nie udało nam się dojść do tzw. Gniazda, gdzie znajduje się obóz 3, dlatego w drodze do C3 postanowiłem przekroczyć jeszcze poziomą szczelinę i powyżej przy skałach na wysokości około 6.000 m n.p.m. zakapać depozyt, namiot, gaz i jedzenie. Nie pozostało nam nic jak tylko zejść do Base Camp na Polanie, aby zregenerować siły i odpocząć przed wyjściem do ataku szczytowego.
WYJŚCIE DO ATAKU SZCZYTOWEGO
W dniu 27 lipca, po śniadaniu, które zafundowaliśmy sobie w messie, ruszyliśmy w kierunku obozu 1. Dzięki wcześniejszej aklimatyzacji tempo marszu mieliśmy przyzwoite i po około 3,5 h dotarliśmy do C1. Nie planowaliśmy tutaj noclegu, zabraliśmy tylko depozyt i ruszyliśmy w dalszą drogę celem dojścia do C1 wysuniętego na wysokości 5.400 m n.p.m. W C1 wysuniętym zjedliśmy, ugotowaliśmy picie i po zachodzie słońca schowaliśmy się do namiotu. Cieszyliśmy się, że mogliśmy się przespać w namiocie pozostawionym tutaj przez naszego kolegę Piotra, poza tym nasz jeden namiot został w C1, a drugi był zakopany w depozycie na około 6.000 m n.p.m. Na drugi dzień ruszyliśmy do góry z zamiarem dojścia do C3 na wysokości 6.100 m n.p.m. Droga z C1 wysuniętego do C2 naszpikowana jest dużą ilością szczelin, które ostrożnie trzeba obchodzić. Po dojściu do C2 dzięki danym z Fenixa udało się odszukać nasze depozyty, zakopane tutaj podczas wyjścia aklimatyzacyjnego. Przepakowaliśmy plecaki, zjedliśmy drobne zakąski oraz żele energetyczne i ruszyliśmy w drogę do obozu 3. Droga z C2 w kierunku C3 na początku łagodnie się wznosi i dochodzi do stromej ściany, na której jest założona długa poręczówka, a później kolejna, która wyprowadza na połogie załamanie terenu. Później trzeba przekroczyć poziomą szczelinę, która jest w nachylonym terenie, co znacznie utrudnia jej przejście. Po przejściu szczeliny dochodzimy do skał i dalej trawersujemy w kierunku małej przełączki zwanej „gniazd” gdzie znajduje się obóz 3. Po drodze z C2 do C3 są poręczówki, szczeliny i kilka miejsc z możliwością zejścia lawin, dlatego trzeba być czujnym. Czas przejścia z C2 do C3 zabiera nam około 4h, to dobry znak, że nasza aklimatyzacja przebiega prawidłowo. Około godz. 16.00 dochodzimy do C3. W C3 jest bardzo mało miejsca, to wąska przełęcz podparta dwoma stromymi ścianami od strony zachodniej oraz od strony wschodniej. Miejsca pod namioty jest tam niewiele i trzeba się tam poruszać bardzo ostrożnie. Po przygotowaniu platformy i rozbiciu namiotu zjedliśmy porządne posiłki z liofili, kabanosy i żelki. Samopoczucie mieliśmy bardzo dobre jak na wysokość 6.100 m n.p.m.. Do obozu C3 dotarł za nami również nasz rodak Tomek. Nazajutrz rano, 29 lipca ruszyliśmy do góry z celem dojścia do C4 na wysokości 6.300 m n.p.m. Od przełęczy droga wiedzie granią która w wielu miejscach ma znaczne nachylenie i opada stromo ścianami w obie strony. Asekurujemy się od wyjścia z C3, na drodze wspomagamy się poręczówkami których w zasadzie nie jest za wiele. Po około 3,5 h dochodzimy do obozu 4, ale wiedząc, że około 100 m wyżej, jest również dobre miejsce pod namiot, postanawiamy pójść dalej. Dochodzimy do około 6.400 m n.p.m., rozbijamy namiot i gotujemy. Po jakimś czasie widzimy, że nasz kolega Tomek doszedł do C4 niższego. Do naszego obozu dochodzi jeszcze dwójka chłopaków z Rosji, Vlad i Andriej. Jemy i odpoczywamy, odpoczywamy i jemy przygotowując się do ataku na szczyt następnego dnia. Na szczęście w dalszym ciągu nasze zdrowie i samopoczucie było bardzo dobre, a nastawienie psychiczne sprzyjało dalszym planom. Sprawdziliśmy prognozę przesłaną z Poldki i byliśmy zdecydowani ruszyć wcześnie rano do ataku szczytowego. Około 16 dostrzegamy pierwsze ekipy wracające z ataku szczytowego wraz z rosyjskimi przewodnikami, przechodzących częstujemy ciepłą herbatą, niektórzy wyglądają na bardzo wyczerpanych, niektórzy schodzą asekurowani przez przewodników, chwiejąc się na nogach po wcześniejszym podaniu środków farmakologicznych. Tego dnia odwiedza nas na lekko Tomek, z którym ustalamy wspólna godzinę wyjścia na atak. Tomek działa na górze sam, albowiem jego partner Piotr dostał obrzęku płuc. Za naszą namową postanawia spróbować ataku szczytowego, choć zakładał, że będzie to wyjścia aklimatyzacyjne. Wspomagamy go jedzeniem, aby mógł spróbować wejść z nami na szczyt. Wiemy, że to ostatni moment na atak.
ATAK SZCZYTOWY
30 lipca, pobudka przed godz. 5.00, ubieranie, gotowanie herbaty, jedzenie. Rozpoczynamy wspinaczkę o godz. 6.00. Niestety Tomek nie dotarł na umówioną godzinę, nie mamy z nim kontaktu, więc ruszamy do góry sami. Jest bardzo zimno i wieje, ubieramy się w nasze puchy i powoli startujemy do góry. Byliśmy pierwszym zespołem który ruszył z obozu 4, co sprawiło nam nieznaczne kłopoty w przecieraniu drogi z nasypanego i nawianego w nocy śniegu. Droga z C4 w większej części wiedzie granią, a pod kopułą szczytową przechodzi w dwa długie trawersy. Grań wymaga bardzo dużej ostrożności i najlepiej jest się na niej asekurować. Pogoda zgodnie z prognozami - z rana jest bardzo zimno, wiatr około 30km/h, niebo przykryte w 1/3 chmurami, więc jest nie najgorzej. W pierwszej części drogi mijamy kilka poręczówek. Idziemy interwałowo, odpoczywamy co jakiś czas i jemy żele energetyczne, bo nic innego nie wchodzi. Na pierwszym trawersie, pod kopułą szczytową, Darek prosi mnie o zmianę na prowadzeniu. To wejście jest dla niego bardzo ważne i chce pierwszy wejść na szczyt. Widząc szczyt w odległości około 30 min drogi nasze organizmy dostają jakby przypływy sił. Wiemy, że nic nam już tego szczytu nie odbierze. Po około 6 h wspinaczki wchodzimy na szczyt Piku Eugenii Korżeniewskiej o wysokości 7.105 m n.p.m. Jest godz. 12.00., była to niezapomniana chwila i niesamowite odczucie bardzo trudne do opisania, po raz pierwszy przekraczam barierę 7.000 m n.p.m. Na szczycie wpadamy sobie z Darkiem w uściski i gratulujemy. Na koniec uczciliśmy nasz patriotyzm robiąc sobie zdjęcia z flagą Polski. Oprócz nas na szczycie nie było nikogo. W drodze powrotnej spotkaliśmy Rosjanina Vlada oraz Tomka, którzy również tego dnia dotarli na szczyt, Turka, Anglika i Angielkę, która zrezygnowała z dalszej wspinaczki i odpoczywała czekając na swojego partnera, którego minęliśmy wyżej. Tomek jak się okazało miał rano małą awarię, przewrócił palnik z garnkiem wody, wiec wyruszył z opóźnieniem. Rozmawiamy z nim chwilę, jest lekko zrezygnowany, do szczytu pozostały mu jakieś 1,5-2 godziny, zastanawia się czy iść dalej. Motywujemy go, a ja oddaję mu swoje radio, ustalamy kontakt co pół godziny. Tomek decyduje się iść dalej na szczyt i w konsekwencji zdobywa go i bezpiecznie wraca do obozu 4. Cieszymy się, że dzięki naszej motywacji osiąga swój cel, swoje marzenia, z którym tutaj przyjechał. To uświadamia nam, jak ważny jest partner w górach wysokich i jego wsparcie. Droga powrotna mija nam szybko, do C4 docieramy po około 3,5 h. W obozie zjedliśmy zasłużony posiłek i uzupełniliśmy płyny.
ZEJŚCIE DO BASE CAMP NA POLANIE MOSKVINA
Następnego dnia 31 lipca, budzimy się o godzinie 6.00 i po około 2 godzinach rozpoczynamy schodzenie. Plecaki, mimo niewielkiej ilości pozostałego jedzenia, były bardzo ciężkie. Do C3 dotarliśmy po około 1,5 h i po łyku herbaty kontynuowaliśmy schodzenie dalej. Tempo schodzenia było dość szybkie. Plan schodzenia zakładał, że jak damy radę to schodzimy do samej bazy. Docieramy do długich poręczówek, słońce grzeje śnieg jest miękki, idzie się coraz gorzej, jest niebezpiecznie na polach śnieżnych. Teraz czekają nas trzy zjazdy z dość wątpliwych punktów. Jeden to klasyczny ruski aluminiowy czekan. Na jednym ze stromych zjazdów docieram do miejsca, w którym lina jest zamarznięta w lodzie, co uniemożliwia dalszy zjazd. Dość długo się męczę z wykuciem i wyrwaniem liny z lodu. Do obozu 2 docieramy po około 2 h drogo z C3. Od tego momentu przestajemy się z Darkiem asekurować i schodzimy indywidualnie. W obozie 1 wysuniętym zatrzymuje się na odpoczynek i mały posiłek. Zabieramy stąd kilka rzeczy z namiotu Piotrka, partnera Tomka. Tak się wcześniej umówiliśmy, że pomożemy Tomkowi, który został sam zawinąć postawione wcześniej obozy. Z obozu 1 droga z ciężkim plecakiem i po piargach stwarza niemałe trudności, musimy ostrożnie stawiać kroki. Po około 2,5-3h h docieram do lodowca Moscvina, ostatniej bariery przed bazą na Polanie Moskvina. Na lodowcu spotykam kolegę Irańczyka, który wskazywał swoim zachowaniem na ogromne zmęczenie i kłopoty z koncentracją i odnalezieniem drogi. Proponujemy mu pomoc i kontynuowanie wspólnie drogi do bazy. Po około godzinie od wejścia na lodowiec docieramy razem do bazy na polanie. W bazie przyjmujemy gratulacje od wielu wspinaczy, a Aliszher szef bazy zaprósza nas na uroczystość zorganizowaną, dla wspinaczy agencji, w czasie której szef przewodników Siergiej Penzov oraz Alisher wręczali zdobywcą certyfikaty zdobycia Piku Korzeniewskiej. Jesteśmy wycieńczeni, spragnieni i głodni. Cieszymy się z zaproszenia i raczymy się specjałami kuchni Tadżyckie. Jemy płow, sałatki warzywne, owoce, słodkie cista przygotowane przez obsługę i pijemy, colę, soki, kompot, co się tylko da, aby uzupełnić energię. Cieszymy się, ze zdobycia Naszego pierwszego siedmiotysięcznika i z bezpiecznego powrotu do bazy.
NA OSŁODĘ PIK CZETYRIOCH
Następne kilka dni odpoczywamy w bazie i zastanawiamy się co robić dalej. W planach po cichu myśleliśmy o podjęciu próby wyjścia na Pik Komunizma, najwyższy szczyt Śnieżnej Pantery o wysokości 7.495 m n.p.m. Jednakże z uwagi na zbliżające się pogorszenie pogody, decydujemy się na szybkie wejście na piękną piramidę sześciotysięcznika Piku Czetyrioch o wysokości 6.250 m n.p.m.
W dniu 5 sierpnia, po śniadaniu ruszamy w kierunku Czetyriocha. Przed nami wyszło 4 wspinaczy z Anglii, za nami Hiszpanie i Rosjanie. Droga pod ścianę Czetyrioch była długa i przechodziła przez liczne piargi i mocno uszczeliniony lodowiec. Trawersując pod zboczem Vorobielewa, czujnie spoglądamy w górę na ogromne wiszące seraki, z których jak nic mogła zejść lawina. Po około 6 h docieramy do miejsca, które obieramy jako obóz, rozkładamy namiot i odpoczywany. Następnego dnia, budzimy się o godz. 5.30, jemy szybki posiłek, pijemy herbata i ruszamy w drogę. Wspinaczka prowadzi początkowo ścianą zachodnią, a w końcowej fazie przechodzi na stronę południową i wschodnią. Pogoda dopisywała, było słonecznie, na początku dnia mróz i firnowy śnieg powodował dobry komfort w poruszaniu się do góry. Po około 4,5 h wspinaczki dochodzimy do miejsca którego nachylenie zaczyna przekraczać 50 stopni. Spotykamy Rosjan którzy ostrzegają nas przed zagrożeniem lawinowym. Po około godzinie dalszej drogi wychodzimy na grań która wyprowadza naa na sam szczyt. Wchodzimy na szczyt w ładnej pogodzie. Słońce przygrzewa co powodowało, że mieliśmy komfort termiczny, ale też rozmiękcza śnieg, co będzie problemem przy zejściu. Na szczycie nawiązujemy łączność z baza i informujemy Tomka o sukcesie. Po spędzeniu na szczycie 30 min rozpoczynamy zejście. Po zejściu z grani szczytowej postanawiamy się związać liną, bo śnieg nie jest już taki stabilny. Podczas schodzenia w najbardziej stromym miejscu obrywa się deska śnieżna wokół mnie i zaczynam się co raz szybciej osuwać w dół, w kierunku załamania, za którym już jest 1000 metrów lufy do podstawy ściany. Wszystko zagrało „jak w książce” czyli asekuracja, czekan i autoasekuracja. Na szczęście Darek wyłapuje mnie na linie. Po chwili ochłonięcia z emocji i wydostaniu się do góry ruszyliśmy w dół. Po około 3 h docieramy do namiotu i postanawiamy po krótkim posiłku, mimo zmęczenia spakować rzeczy i wyruszyć w kierunku BC na polanie. Drogę przez lodowiec pokonaliśmy w dość szybkim czasie. Nie bez przygód zgubiliśmy bowiem drogę i zanim trafiliśmy na właściwą straciliśmy sporo czasu. Do BC docieramy około 20.00, jest już ciemno. Naprzeciwko nas wyszedł Tomek i poczęstował nas Colą, którą smakowała wybornie. Byliśmy bardzo zmęczeni, ale bardzo szczęśliwi, że kolejny cel został osiągnięty. Zdobycie Czetyriocha od wyjścia z BC do powrotu zajęło nam 35 h. To był bardzo przyzwoity czas.
POWRÓT DO DŻIRGITAL I DUSZANBE I POLSKI
Rano 8 sierpnia, spakowaliśmy się i czekaliśmy na sygnał od Alishera, kiedy będzie śmigłowiec, którym możemy polecieć do Dżirgital. Nie udało się wylecieć pierwszym lotem ale Alisher zapewniał nas, żeby się nie martwić i czekać na kolejny lot. Około godz. 13.00 wylatujemy z BC, a razem z nami Rosjanie, Anglicy i Hiszpanie, ok. 16 osób. W helikopterze Rosjanie otwarli butelkę rumu i tradycyjnie z gwinta każdy ze wspinaczy robi po małym łyku. W Dżirgital załatwiam transport do Duszanbe, gdzie docieramy około 20.30 i kwaterujemy się w hostelu Green Hostel w przyzwoitych warunkach i dobrej cenie. Kolejny raz znajomość języka rosyjskiego pomaga zmienić „zapadne” ceny na „wostoćne” W hostelu nocujemy do 14 sierpnia, c=wolny czas spędzamy na zwiedzaniu miasta i poznawaniu lokalnej kultury. Duszanbe to stolica Tadżykistanu o specyficznej architekturze. Duszanbe po tadżycku oznacza poniedziałek, i nawiązuje do cotygodniowych bazarów jaki odbywały się tutaj w przeszłości. Zresztą obecnie handel w stolicy to dalej głownie bazary, jak Zielony Bazar, Karwan Bazar (Edit: w 2018 roku w czasie mojego kolejnego pobytu w Duszanbe odwiedziłem Green Bazar, niestety został on zlikwidowany, a na jego miejscu ma postać budynek centrum handlowego. Szkoda, bo na bazarze można było świetnie zjeść za jakieś 3,5 zł na osobę). Uniwermagi typu GUM i CUM stoją obecnie puste. W stolicy czuliśmy się bezpiecznie, nie spotkaliśmy się z niczym nieprzyjemny podczas zwiedzania, wręcz przeciwnie lokalsi bardzo chętnie nam pomagali. Na głównej ulicy, Rudaki (nazwa pochodzi o perskiego poety Rudakh) gdzie znajdują się budynki rządowe, opera, teatr, muzea, spotykamy wielu wspinaczy z Polany Moskvina. Z Duszanbe do Istambułu wylatujemy 14 sierpnia. W Istambule spotykamy naszego kolegę z Żywca, GOPRowca, Michała wracającego z wyprawy na Pik Lenina. Okazało się, że lecimy razem z Istambułu do Pragi, a potem jedziemy Michała samochodem do samego Żywca gdzie zakończyła się nasza wspaniała przygoda.
Strona piotrkrzyzowski.com używa plików cookies w celach wymienionych w Polityce Prywatności. Ustawienia dotyczące cookies możesz zmienić w konfiguracji Twojej przeglądarki internetowej.