GASZERBRUM II 8.035 M N.P.M. – MÓJ PIERWSZY OŚMIOTYSIĘCZNIK
Pomysł zmierzenia się z ośmiotysięcznymi szczytami, kiełkował w mojej głowie od dawna. Pierwszą próbą przekroczenia bariery 8.000 metrów miał być udział w 2019 roku w unifikacyjnej wyprawie Polskiego Związku Alpinizmu, organizowanej w ramach programu Polski Himalaizm Zimowy im. Artura Hajzera na Lhotse (8.612 m n.p.m.).
Wyprawa ta miała przygotować zespół do Narodowej Zimowej Wyprawy na K2, której celem miało być pierwsze wejście zimą na K2, w sportowym stylu, bez użycia tlenu. Wyprawa na Lhotse, nie zakończyła się sukcesem, jej opis możecie przeczytać na stronie w zakładce Wyprawy. Niemniej jednak, ja i mój parter osiągnęliśmy na tej wyprawie najwyższą wysokość z całego zespołu, po czym zostaliśmy zawróceni przez Kierownika Wyprawy do Base Campu. Po tej wyprawie pozostał mi lekki niedosyt, nie udało się bowiem przełamać magicznej bariery 8K.
Swoje marzenie miałem zrealizować w 2020 roku, jednak z uwagi na szalejącą na świecie pandemię nie było możliwe zorganizowanie wyprawy do Pakistanu na ośmiotysięcznik Gaszerbrum II o wysokości 8.035 m n.p.m. Dopiero w roku 2021 udało mi się zorganizować wyprawę do Pakistanu.
Plan zakładał działanie z małym zespole z Radkiem Woźniakiem, którego znałem od dłuższego czasu z działalności w Górach Pamir i Tienszan, z którym byłem już na wspólnej wyprawie na Pik Lenina Zimą. Celem wyprawy był Gaszerbrum II, a w przypadku jeżeli udałoby się nam wejść na GII i mielibyśmy czas oraz dobrą pogodę również Gaszerbrum I o wysokości 8.080 m n.p.m.
PODRÓŻ
Zorganizowanie wyprawy w góry wysokie, do tak odległego rejonu świata jakim jest Pakistan, nie było łatwe. Na początku 2021 roku całym świecie szalała jeszcze pandemia covid, wiec wszystko mogło się zdarzyć. Po raz pierwszy przygotowywałem się do wyprawy mając z tyłu głowy, że może do niej nie dojść. Rozmawialiśmy o tym dużo z Radkiem, planując n wypadek W, cel rezerwowy – Pik Pobiedy, czyli ostatni szczyt jakiego nam brakuje do zdobycia tytułu Śnieżnej Pantery.
Ostatecznie wszystko udało się zorganizować i 20 czerwca 2021 roku wylecieliśmy z Krakowa do Dubaju, i dalej do Islamabadu. Nie mieliśmy wielkiego wyboru, bowiem do Pakistanu w tym czasie latały tylko ich narodowe linie lotnicze. Wielu wspinaczom nie udało się zorganizować lotów, po tym jak linie w których mieli kupione bilety odwołały ich loty. Do Islamabadu docieramy około 9 rano 21 czerwca.
Po szybkim powitaniu na lotnisku z Anwarem, bratem mojego znajomego Akbara, który wspólnie z braćmi prowadzi agencję Lela Peak, udajemy się na terminal dla lotów krajowych. Okazało się bowiem, że mamy już kupione bilety i za 3 godziny mamy lecieć do Skardu. Była to dla nas świetna wiadomość, bo bardzo zależało nam na czasie i nie chcieliśmy zbyt długo siedzieć w Islamabadzie. Bezproblemowo odprawiamy się i gdy już mamy odlatywać, dostajemy informacje o odwołaniu tego lotu z powodu złej pogody w Skardu. Jedziemy więc do hotelu na odpoczynek, a wieczorem udajemy się na kolację z Anwarem. Pyszna Pakistańska i Afgańska kuchnia restauracji Kabul bardzo nam zasmakowała nie tylko z powodu wielkiego głodu, ale po prostu lubimy ten rodzaj jedzenia.
Późny wieczór upływa nam na staraniach o przedłużenie wizy, gdyż dostaliśmy ja tylko na miesiąc pomimo tego że aplikowaliśmy o dwa. Jutro będziemy próbować ponownie odlecieć do Skardu, mamy mało czasu więc nie uśmiecha nam się jechać ponad 20 godzin samochodem do Skardu.
Zgodnie z planem 22 czerwca wyjeżdżamy z hotelu o godzinie 6. Musimy być na lotnisku dość wcześnie, aby wywalczyć bilety dla nas na dzisiejszy lot, wczorajsze przepadły i dzisiaj musimy liczyć na to że ktoś nie dotrze na lotnisko. Po kilkugodzinnych nie łatwych staraniach udaje nam się zdobyć bilety, a takich jak my nie brakowało, więc to duży sukces.
Lot do Skardu mija nam bardzo szybko. Po drodze możemy obserwować Nanga Parbat, którą mijamy dość blisko. Lecimy tylko z podręcznym bagażem, moje wory ekspedycyjne od Rab pojechały rano samochodem do Skardu. Z lotniska odbiera nas Akbar, brat bliźniak Anwara. Razem udajemy się do hotelu Maszerbrum. Popołudnie spędzamy na robieniu zakupów i walce z hotelowym wifi, którą niestety przegrywamy. Po kolacji pakujemy bagaże na trekking, bo teoretycznie jutro ruszamy.
TREKKING DO BAZY
Jest czwartek 23 czerwca, dzień zaczynamy z nadzieją że uda nam się ruszyć i samochodami terenowymi dojedziemy do Jola - miejsca startu trekkingu. Jak się okazuje zgodnie z planem wyruszamy karawaną składającą się z kilku samochodów. Jedziemy „starymi” terenowymi Toyotami. Są stare tylko z uwagi na rocznik, bowiem ich stan jest perfekcyjny, lakier lśni, a fotele są zabezpieczone folią. Przed nami kilka dobrych godzin jazdy w większości po wyboistych górskich drogach wykutych wzdłuż zboczy gór.
Trzeba przyznać że to bardzo ciekawe przeżycia, momentami bowiem przyjeżdżamy kilkanaście centymetrów nad przepaściami. Podziwiajmy umiejętności kierowców na tych trudnych drogach. Po 6 godzinach jazdy zatrzymujemy się w Askole żeby coś zjeść. To ostatnia zamieszkała miejscowość w drodze do Bazy. Kiedyś trekking rozpoczynał się właśnie z Askole, teraz po zbudowaniu mostu wiszącego przez rzeką samochody mogą dojechać do Jola.
W budowie jest już dalszy odcinek drogi prowadzącej do obozu Paju. Po obiedzie wraz z Radkiem rozdajemy dzieciakom w Askole kolorowanki oraz kredki które kupiliśmy w Skardu. Dla tych dzieci jest to coś czego nie znają, bowiem ich rodzice raczej nie wydają pieniędzy na takie rzeczy. Tym bardziej cieszy nas fakt, że mogliśmy uczynić ich życie bardziej kolorowym. W Jola meldujemy się po godzinie jazdy. Po drodze musieliśmy jeszcze załatwić formalność w budynku Parku. W Jola zostajemy na noc. Namioty są już rozbite, to dla mnie nowość, bowiem wszystkie moje dotychczasowe wyprawy były w wariancie ekonomicznym.
Niestety w Pakistanie taki styl nie przejdzie, i muszę skorzystać choćby w części z usług agencji. No cóż nie będę narzekać, pozostaje nam się tylko rozpakować i zjeść kolację. Pierwszy dzień trekkingu rozpoczynamy przed godziną 7, 24 czerwca. Pogoda dopisuje, jest wietrznie, ale najbardziej denerwujący jest unoszący się z wiatrem piasek, który wpycha się dosłownie wszędzie. Nie spodziewałem się tego na tym trekkingu, no cóż nowe doświadczenie. Trawersujemy zbocza opadające w kierunku rzeki wypływającej z lodowca Baltoro. Po 3 godzinach, mniej więcej w połowie drogi mamy przerwę na posiłek. Kolejne 3 godziny w drodze do Paju mijają całkiem szybko. Docieramy na miejsce wspaniałej oazy gdzie właśnie położone jest Paju.
Jest dosyć ciepło, a wiatr tutaj nie wieje, więc możemy ogarnąć szybkie mycie w wypływającym z góry Paju źródełku. Godzinę po nas dociera sprzęt bazowy i reszta osób z naszej grupy. W trakcie gdy tragarze rozbijają mesę, my zajmujemy się rozbiciem namiotów. Popołudnie upływa nam na odpoczynku i podziwianiu widoków. Wieczorem kolacja i kładziemy się jeszcze przed 22. Kolejny dzień 25 czerwca to trekking w kierunku Urdukas. Trasa na dzisiaj jest dość wymagającą bo do zrobienia mamy 20 km z ciągłymi podejściami i zejściami. Dodajmy do tego wysokość ponad 4 tyś. metrów na jakiej leży Urdukas, i wychodzi ponad 8 godzin trekkingu tego dnia z przerwą na posiłek.
Przed Urdukas łapie nas burza piaskowa i to pomimo faktu że w większości poruszamy się już lodowcem. W końcu docieramy do urokliwie położonego obozu, który znajduje się na zboczu góry, a większość miejsc na namioty to platformy zrobione z kamieni i ziemi. Wieczorem jemy kolację. Po raz kolejny to samo coś mi się wydaje, że menu będzie takie samo podczas całego naszego pobytu. Kładziemy się ponownie dosyć wcześnie. Z Urdukas mieliśmy wyjść następnego dnia, 26 czerwca do Gore II, jednak z uwagi na pogorszenie pogody i mocny opad śniegu tragarze nie chcą iść, więc my również musimy czekać. Nie dziwi mnie to, idą z dużymi ładunkami, a na stopach w większości mają klapki albo mokasyny.
Dzień mija nam na nic nie robieniu. Chmury przykryły wszystkie góry dookoła, więc o widokach nie ma mowy. Ja ten dzień przeznaczyłem na podbicie wysokości. Przed kolacją podchodzę jakieś 200 w pionie powyżej obozu, aby poprawić aklimatyzację, którą sprawdzam na moim nowym Fenix 6x pro solar. To nowa funkcja w tym modelu i jestem ciekaw jak będzie to działać. W planie było dojście do zaśnieżonej przełęczy, ale obuwie nie bardzo puszczało. Po kolacji idziemy spać. W końcu pogoda się poprawiła i 27 czerwca ruszamy do Goro II. Radek nie czuje się najlepiej, męczy go biegunka, na szczęście do przejścia było tego dnia tylko 10 km. Radek do Goro II dociera z lekkim opóźnieniem, na szczęście leki zadziałały, wiec jest dobrze. Gore II, to po prostu teren wyznaczony na lodowcu pod obóz. Jest stąd wspaniały widok na Gaszerbrum IV i jego świetlistą ścianę, która podziwiamy całe popołudnie. Na kolejny dzień zaplanowany jest najdłuższy i najtrudniejszy odcinek. Zbieramy więc siły i wcześnie się kładziemy.
Rankiem 28 czerwca ruszamy do Shaqring, gdzieś w połowie drogi zatrzymujemy się na posiłek, który spożywamy na Concordi. Jest stąd wspaniały widok na K2 oraz Broad Peak. Niestety większość czasu chmury zasłaniają K2, ale gdy w końcu się wyłonił, to ten widok zapiera dech w piersiach. Widziałem już wiele gór, ale K2, z tym swoim ogromem ściany widzianej od podnóża zrobiło na mnie największe wrażenie. K2 jest wspaniałe, majestatyczne i wręcz hipnotyzujące. Marzenie wejść na ten szczyt kiedyś. Tutaj nasza karawana dzieli się na dwie grupy. Część z nas rusza do bazy pod Gaszerbrumami, a część do bazy pod K2 i Broad Peak. Żegnamy się i życzymy sobie nawzajem powodzenia. Po 21 kilometrach przebytych tego dnia zatrzymujemy się w Shaqring gdzie rozbijamy już ostatni obóz podczas tego trekkingu do bazy.
Jutro baza! Ostatni dzień trekkingu 29 czerwca mija nam szybko, do pokonania było jedynie 10 km i to w większości po lekko wznoszącym się lodowcu. Pogoda dopisuje, więc napawamy się widokiem na Gaszerbrum I, Gaszerbrum II jest niewidoczny, schowany za ramieniem. Docieramy do Bazy położonej na lodowcu na wysokości około 5.000 m n.p.m. Reszta dnia to dzień organizacyjny, czyli stawianie bazy, mycie, itp. Na razie wszystko jest jeszcze w powijakach, ale z każdym dniem infrastruktura bazy będzie się rozbudowywać.
BAZA, PODEJŚCIE DO C1 I POD ŚCIANĘ GASZERBRUMA II
Pierwszy dzień w bazie, 30 czerwca spędzamy na działaniach organizacyjnych. W bazie stawiana są kolejne duże namioty. Te których używaliśmy w czasie trekkingu zastają zamienione na duże i wygodne namioty bazowe. Każdy z nas dostaje więc swój wysoki i ogromny namiot – taki luksus korzystania z usług agencji. Oprócz rozpakowywania i odpoczywania, wybieramy się również na krótką przechadzkę wzdłuż moreny, aby zobaczyć jak wygląda droga lodowcem do C1.
Z naszych obserwacji wynika że łatwo nie będzie. Po południu pakujemy się już na wyjście, które zaplanowane mamy na północ. Do C1 ruszamy około 1 w nocy 1 lipca. Miłym zaskoczeniem było to, że obsługa kuchni wstaje razem z nami, aby przygotować nam ciapati oraz ciepłą wodę na drogę – taki to serwis mamy u Akbara. Idziemy na ciężko, bo wnosimy dwa namioty oraz jedzenie i gaz do gotowania.
Oczywiście oprócz tego szpej potrzebnych do wspinaczki, bo przejście przez icefall w kierunku C1 jest dosyć wymagające. Co rusz przechodzimy przez szczeliny, mniejsze i większe, lodowe mostki i ścianki, na które trzeba się wspiąć. Po 6 godzinach docieramy do C1 położonego na wysokości około 6.000 m n.p.m.. Czas mamy całkiem dobry biorąc pod uwagę ciężkie plecaki. Docieramy tu z samego rana więc na ten dzień zaplanowany mamy postawienie jedynki i odpoczynek, o który jednak trudno, gdyż mocne słońce pali na tej wysokości tak mocno, że w namiocie mamy ponad 30 stopni. Oczywiście gdy tylko zachodzi słońce robi się od razu bardzo zimno. Takie uroki gór wysokich.
Drugi dzień w C1, tj. 2 lipca rozpoczynamy o godzinie 6. Plan zakładał podejście pod ścianę GII i zlustrowanie potencjalnej drogi dojścia do C2. Jak na razie nikt tutaj nie szedł i nić nie zrobił powyżej C1. Nie zamierzamy czekać na zaporęczowanie drogi przez agencje. Zbliżając się do ściany modyfikujemy nieco wytyczona już trasę podejścia na mniej narażona na lawiny. Ta zmiana powoduje jednak że początek drogi jest dużo stromszy i przechodzi nad ogromną szczeliną. Po zaporęczowaniu go jednak będzie to droga na pewno krótsza i bezpieczniejsza pod kątem lawinowym.
Miał to być tylko rekonesans, jednak okazuje się że za nami podąża druga grupa wspinaczy, którzy posiadają 100 metrów liny poręczowej, tzw. koreanki oraz szable śnieżne. Postanawiamy więc wspólnymi siłami otworzyć drogę i zaporęczować pierwszy fragmenty drogi wyprowadzający na grańkę. Radek zgłasza się na ochotnika do poręczowania. Pożycza drugi czekan techniczny i asekurowany przeze mnie rusza do góry. Bierze ze sobą sprzęt potrzebny do asekuracji, jednak, nie ma tego za dużo więc nie może zakładać zbyt wielu przelotów. Poza tym koreanka to lina o nieznanych parametrach, ale raczej jej wytrzymałość jest zbliżona do dobrego sznurka do prania.
Po przejściu pierwszej szczeliny Radek zakłada punkt z czekana. Jest dosyć stromo, a śnieg słabo związany przez co musi długo kopać w cukrze aby dostać się do twardego podłoża, w którym można osadzić punkt. Walczy tak chyba ze 2 godziny zakładając po drodze kilka punktów. Niestety lina kończy się tuż przed dotarciem do grani. Do tego psuje się pogoda. Zakłada więc punkt końcowy dwa metry przed grania, wbijając szable w twardy lód, fixuje linę i ufając swojemu montażowi zjeżdża po niej na dół, zbierając założone punkty. Drugą szablą fixuje linę na dole i w ten sposób położona zostaje pierwsza poręczówka na G2.
Zadowoleni z dobrze wykonanej pracy wracamy do obozu pierwszego gdzie odpoczywamy do końca dnia. W końcu taka praca na wysokości kosztuje trochę sił. Wieczorem jeszcze pakujemy depozyt do worków, które zostają w namiocie w C1. W nocy planujemy zejście do bazy na rest. Rano 3 lipca wstajemy o 3 w nocy. Zbieramy się dosyć szybko, podgrzewamy jedynie herbatę na drogę. Zejście nocne jest dużo bezpieczniejsze ponieważ przez niska temperaturę śnieg jest zmrożony, a mostki śnieżne nad szczelinami dużo pewniejsze. Schodzimy na lekko więc po dwóch i pół godzinie jesteśmy w bazie. Resztę dnia spędzamy na odpoczynku. Korzystając z dobrej pogody bierzemy prysznic, bo taki luksus mamy w naszej bazie.
BAZA, C1, C2, C3, BAZA
Cały dzień 4 lipca spędzam w namiocie lub w mesie na posiłkach, ponieważ pogoda się popsuła i mocno sypie. Tego dnia odbywa się również spotkanie liderów teamów na którym ustalane są szczegóły współpracy. Na spotkanie idę wspólnie z Radkiem, aby reprezentować nasz obóz. Dobrze wiedzieć, że będziemy pracować wspólnie, bo na razie tylko my położyliśmy liny. Nocne wyjście odkładamy na kolejną noc, czekając na uleżenie się świeżego śniegu.
Kolejne dzień w bazie, 5 lipca upływa nam dosyć leniwie, lecz poza spotkaniami przy posiłkach i odpoczywaniu w namiocie niewiele się dzieje. Wstępnie się pakujemy, aby podczas nocnego wyjścia dorzucić już tylko kilka drobnych rzeczy i ruszyć do góry. Plecaki mamy nieco lżejsze i jesteśmy wstępnie zaaklimatyzowani, więc postanawiamy wyruszyć nieco później niż za pierwszym razem. Start wyznaczamy więc na 3 rano 6 lipca. Mieliśmy iść na lekko, ale jednak nasze plecaki znowu ciężkie. Pomimo tego, dzięki już zdobytej aklimatyzacji, do C1 docieramy po niecałych 5 godzinach. Reszta dnia mija nam na planowaniu oraz walce z gorącem, bo gdy słońce opiera się na namiocie, wewnątrz robi się nieznośnie ciepło. W nocy z 6 na 7 lipca mocno sypie.
Budzimy się o wyznaczonej godzinie, ale od razu wiemy, że musimy zmodyfikować nasze plany. Zamiast więc zbierać się do wyjścia, odkopujemy namiot. Następnie prawie dwie godziny zastanawiamy się co robić. Na moim inReach sprawdzam prognozy pogody. Niektóre prognozy pokazują kolejne opady, są również i takie bardziej optymistyczne, i to ostatecznie im postanawiamy zaufać. Okazuje się, że to była dobra decyzja, bo po naszym wyjściu pogoda się poprawia.
Droga do C2 jest już zaporęczowana, przez przewodników komercyjnych klientów agencji. Mamy w tym swój wkład, bo Radek położył pierwsze 100 metrów poręczówki. Pniemy się więc stromo do góry asekurując się w trudniejszych miejscach koreanką. Mamy jednak do niej ograniczone zaufanie, bo parametry nieznane, a poza tym nie wiemy jak zostały osadzone fixy. Znów idziemy z ciężkimi plecakami, więc to podejście mocno daje nam się we znaki. Pomimo tego po 5 godzinach jesteśmy w C2. Ostatni fragment przed dojściem do grani wyprowadzającej do C2 jest dość trudny. To tzw. „Banan Ridge” prawie pionowy odcinek może 100 metrów w górę, kończący się wyjściem z wąskiego kominka na grańkę. Dalej droga wiedzie po grańce, z jednym miejscem czujnego trawersu. Na koniec, trzeba zjechać na linie jakieś 10 metrów, aby dojść do miejsca usytuowania w tym roku obozu 2.
Po dotarciu do obozu 2 kopiemy platformę pod namiot i rozbijamy go przy zachodzącym słońcu. Za namiotem mamy pionową kilkunastometrową ścianę seraka, które jak przewidywaliśmy może okazać się nieco niebezpieczna, ale o tym później. Pierwszy dzień w C2, 8 lipca praktycznie nic nie robimy, tylko odpoczywamy o ile można tak powiedzieć na wysokości 6.400 m n.p.m. Po południu podchodzimy 200 metrów w pionie na mały rekonesans i podbicie aklimatyzacji. Na jutro mamy zaplanowaną próbę dojścia do C3, jednak uprzednio trzeba zaporęczować drogę. Na poręczowanie umawiamy się z innymi ekipami, przede wszystkim z ekipą z Czech. Kładziemy się z lekkim bólem głowy, jednak saturację mamy w porządku. O dziwo mój Fenix zaniża o jeden punkt saturację mierzoną pulsoksymetrem na palec. I tutaj ważna uwaga, jeżeli chodzi o pomiar saturacji Fenixem. Jeżeli Wasza saturacja spadnie poniżej 70, to zegarek jej już nie zmierzy. Po prostu nie wykona pomiaru. W związku z moją współpracą z Garmin Polska, poinformowałem ich, że powinni nad tym popracować. Taki niski poziom saturacji jest już zagrożeniem życia i zegarek przynajmniej powinien informować, że spadła ona poniżej mierzalnego poziomu.
Naszym planem na 9 lipca była próba dojście do C3 i spędzenie tam nocy. Zadanie jednak nie było proste, gdyż droga jeszcze nie była zaporęczowana. Oczywiście moglibyśmy tam dojść z wykorzystaniem naszej liny i lotnej asekuracji, lecz zejście nie byłoby już takie łatwe. Umówiliśmy się więc z innymi ekipami, że weźmiemy liny i szable śnieżne i zaporęczujemy ten fragment drogi. Niestety z zapowiadanych ekip wyruszyliśmy tylko my i Czesi oraz Jan ze swoim HAPsem. Pierwszy fragment poręczują Czesi, a my dźwigamy materiał na dalszą część trasy. Kopny śnieg oraz ciężkie plecaki sprawiają że idzie im powoli. Mamy bowiem cały sprzęt do założenia C3 ze sobą oraz liny poręczowe i szable śnieżne. Jedna 100 metrowa szpula koreanki waży jakieś 8kg, mamy więc co nieść, bo taszczymy 200 metrów liny.
Po kilku godzinach mamy dopiero zaporęczowane 200 metrów. Na zmianę wtedy wychodzi Zakir - HAPs Jana, który dość sprawnie poręczując kolejne 100 metrów. Dalszą część musimy odpuścić bo jest już godzina 13 i śnieg zrobił się bardzo rozmiękczony i niebezpieczny. Schodzimy więc z powrotem do C2, mocno niezadowoleni, bo szliśmy na ciężko z rzeczami, więc odwrót to dla nas strata sił. Do tego nie mamy już gazu aby jeszcze dwa dni spędzić u góry i spróbować przebić się do C3. Będziemy zatem musieli zejść do C1 lub bazy i czeka nas kolejne wahadło do góry. Musimy bowiem przespać się na wysokości około 7.000 m n.p.m. jeżeli myślimy o ataku szczytowym. Mamy jednak szczęście, bo w czasie rozmowy z jednym z zespołów o naszych rozterkach, dostajemy jeden kartusz gazu. Doceniają nasze zaangażowanie w poręczowaniu drogi, którego oni się nie podjęli i tak postanawiają się nam odwdzięczyć. Mamy gaz, więc mamy picie, a z jedzeniem jakoś to będzie. Najwyżej pójdziemy do góry na głodnego. Najważniejsze, że mamy szansę na dojście następnego dnia do C3 i złapanie aklimatyzacji.
Kolejnego dnia, 10 lipca są dobre prognozy pogody i mamy nadzieję, że uda nam się zaporęczować drogę do C3, ponieważ dwie ekipy deklarują się pomóc w poręczowaniu. Pierwsza rusza ekipa Niemiecka, która dość sprawnie w dobrych warunkach zmrożonego śniegu radzi sobie z pierwszymi metrami. Idziemy za nimi z ciężkimi plecakami, przy okazji biorąc szable śnieżne oraz 200 metrów liny do zabezpieczenia drogi. Niemcy w kilka godzin poręczują 300 metrów drogi, w czym tylko im pomagamy. Jakieś 200 metrów przed obozem trzecim postanawiają zawrócić z powodu braku odpowiedniej aklimatyzacji, aby działać dłużej. W międzyczasie dochodzą do nas wspinacze z Iranu, którzy też chcą się dołożyć do przygotowania drogi. Bardzo cieszy nas postawa ekip w tym roku i współpraca włożona w przygotowanie drogi. Przekazujemy im więc liny i po woli pniemy się do góry.
Do obozu 3 docieramy z dwuosobowa ekipą Czesko-Słowacką. Irańczycy zawracają do C2, gdyż nie mają dostatecznej aklimatyzacji, poza tym szli na lekko, zostawiają tylko w depozycie namiot. My wraz z ekipą Czesko-Słowacką rozbijamy się na wysokości powyżej 7.000 m n.p.m. Dzięki uprzejmości Józefa i Pawła możemy zjeść coś ciepłego, bowiem koledzy odstępują nam jeden liofilizowany posiłek. Dzielę się nim z Radkiem i po zjedzeniu i nagotowaniu wody szybko chowamy się do namiotów, ponieważ tutaj jest już bardzo zimno i wietrznie, szczególnie po zachodzi słońca. Kolejny raz sprawdzają się puchy przygotowane przez Bartka Młachowskiego. Rano planujemy zejście do C1 lub bazy.
Planowane na rano 11 lipca zejście na dół lekko się opóźnia, bowiem na tej wysokości panuje taki mróz, co spowalnia wszystkie nasze działania. W końcu udaje nam się zwinąć namiot, zabrać wszystkie rzeczy i rozpocząć zejście. Na początku przeszywa nas duże zimno, rozgrzewamy się dopiero przy zjazdach, w końcu wychodzi słońce. W miarę szybko dostajemy się do obozu drugiego, gdzie zostawiamy część rzeczy, zbieramy śmieci i ruszamy w kierunku C1. Zejście nie jest tak szybkie jak ostatnio z uwagi na mijanki z podchodzącymi do góry wspinaczami. Poza tym ja nie zamierzam zjeżdżać na koreance zafixowanej w Banana Ridge i przewspinuję w dół ten odcinek zakładając tylko na poręczy prusa, jako asekurację. To była dobra decyzja, bo za załomem widzę, że na tej samej linie jedni zjeżdżają w dół, a inni podchodzą do góry, i jest to o zgrozo, czasami 6 osób.
Zmęczeni docieramy do C1 o godzinie 11. Mamy dylemat, ponieważ zejście o tej godzinie do bazy okraszone będzie wielkim ryzykiem. Kondycja śniegu jest na tyle słaba, że przechodzenie, a raczej przeskakiwanie przez szczeliny jest dość ryzykowne. Podejmujemy jednak to ryzyko z nadzieją na szybszy rest w bazie. Zejście dłuży się niemiłosiernie, cały czas zapadamy się w mokrym zbiegu lub wpadamy jedną nogą do szczelin. Te 6 km jakie pokonujemy w drodze na dół jest mocno stresujące, a do tego jesteśmy już praktycznie wypukani z sił, bo przez ostatnie dni mało jedliśmy i dużo pracowaliśmy, oszczędzając jedzenie aby zostać u góry jak najdłużej. W końcu docieramy do bazy. Jemy pyszną kolację (była nawet pizza) i rozpoczynamy rest. Musimy odpocząć kilka dni, aby ruszyć na atak szczytowy z pełnymi siłami.
REST W BAZIE PRZED ATAKIEM SZCZYTOWYM
Po powrocie z C3 do bazy zdążyliśmy jeszcze wziąć gorący prysznic, dlatego na 12 lipca zaplanowaliśmy dzień gospodarczy, pranie oraz odpoczynek. Po śniadaniu robimy szybkie pranie, a resztę dnia poświęcamy na odpoczynek i uzupełnianie kalorii. Właściwa suplementacja w górach jest kluczem do sukcesu i warto o tym pamiętać. Jedzenie jakie jemy w bazie i później w górach jest raczej monotonne, trzeba więc uzupełniać witaminy i mikroelementy. Na kolejne dni zapowiadane są opady śniegu, więc cierpliwie czekamy na okazje wyjścia do góry. Kolejny dzień w bazie, 13 lipca upłynął nam dość leniwie. O 11 spotkały się zainteresowane ekipy, które planują atak szczytowy w najbliższy weekend. Okazało się, że takich osób jest około 20.
Dwudniowe okno pogodowe 17-18. lipca, wymusza na nas wyjście już jutro w nocy, aby dzień po dniu zgodnie z planem przypuścić atak 18 lipca. Skraca to nieco naszą regenerację, ale musimy dostosować się do pogody. Po południu zerwał się mocniejszy wiatr więc musieliśmy trochę poprawić konstrukcje naszych namiotów i mesy. Czekamy co przyniesie kolejny dzień. Ostatni dzień odpoczynku w bazie, 14 lipca, jutro ruszamy do C1, a w kolejnych dniach w kierunku szczytu, jeżeli warunki śniegowe pozwolą. Pakujemy więc wstępnie nasze plecaki bo wyjście będzie jeszcze w nocy. Poza tym odpoczywamy i koncentrujemy się na najbliższym zadaniu.
C1, C2, C3
Zgodnie z planem wychodzimy 15 lipca o godzinie 4 rano. Ze względu na pracujący lodowiec nieco ulega zmianie trasa przejścia. Pierwsza część lodowca to labirynt pośród seraków i szczelin. Niestety druga nie jest już tak przyjemna, szczególnie gdy wychodzi słońce robi się nieprzyjemnie miękko. Docieramy już w pełnym słońcu do C1 po prawie 6 godzinach, idziemy na ciężko więc nie jest łatwo. W C1 standardowo południowe upały nieco męczą. Odpoczywamy, bo jutro 16 lipca czeka nas dalsza droga do C2.
W ostatnim czasie dosypało sporo śniegu, a my niesiemy nasz przydział lin poręczowych potrzebnych jeszcze na odcinku powyżej C3 oraz szable śnieżne. Nie wyrywamy się więc jako pierwsi do torowania, tym bardziej że są ekipy idące na lekko, które do tej pory za dużo nie pracowały. Dajemy im więc możliwość wykazania się. My sami zmierzamy już po śladach w swoim tempie do C2. Idzie się całkiem przyjemnie i pomimo ciężkich plecaków w C2 meldujemy się po niecałych 6 godzinach. Śnieg narobił tu nie małe szkody. Nasz namiot rozbity pod ścinaną seraka, z której poleciał śnieg, jest kompletnie zasypany i uszkodzony, ale jego poszycie nie ucierpiało, choć pałąki się odkształciły.
Trochę czasu zajmuje nam odkopanie namiotu i naprawa uszkodzeń. Przywracamy jego pierwotny stan, a następnie gotujemy, jemy i odpoczywamy, czyli standard himalaisty, jeść pić spać – jak Tamagochi z piosenki Taco Hemingwaya. Zasypiamy dość wcześnie bo po 19. Budzimy się 17 lipca o godzinie 6 i o 7 ruszamy do góry. Ciężkie plecaki nie dają o sobie zapomnieć, a spora ilość świeżego śniegu sprawia, że każdy krok to walka o oddech, w końcu to już wysokość prawie 7.000 m n.p.m. Ze względu na obryw seraka i zerwanie części lin poręczowych, zostaje zmieniona nieco trasa powyżej obozu drugiego. Po kilku godzinach ciężkiej walki docieramy w końcu do obozu trzeciego na równych 7 tysiącach metrów n.p.m. Wyjście na atak planujemy o północy, dlatego w miarę szybko wykopujemy platformę i rozbijamy namiot, a następnie gotujemy i przygotowujemy się do nocnego wyjścia.
ATAK SZCZYTOWY
Na atak wychodzimy 18 lipca godzinę później niż zakładaliśmy bo po 1 w nocy. Zebranie się na tym mrozie wcale nie jest proste. Szczególnie kiedy dwie osoby muszą się ubrać z kombinezony puchowe w ciasnym namiocie. Przed nami wystartowało już trochę osób przez co na pierwszym etapie drogi musimy dostosować się do tempa innych wspinaczy, gdyż nie bardzo jest jak wyprzedzać. Dopiero po osiągnięciu wysokości 7.400 m n.p.m., gdzie znajduje się rozbijany czasami obóz 4, udaje nam się wyprzedzić wolniejszych wspinaczy.
Od tego momentu wkraczamy w trawers piramidy szczytowej. Na szczęście nie jest zbytnio lawinowy, jest to o tyle ważne, gdyż nie ma tutaj żadnych lin poręczowych. Trawers ciągnie się w nieskończoność jednak w końcu udaje mi się dotrzeć na jego koniec. Po wyjściu z trawersu ukazuje mi się ostatnie strome podejście szczytowe. Tutaj na przełączy odpoczywam, jem jakiś baton, żel energetyczny i piję. Podejście najpierw niezbyt strome, jednak po jakimś czasie robi się na tyle strome, że zaczyna się prawdziwa wspinaczka na przednich zębach raków z użyciem czekana, bez żadnych lin poręczowych. Dochodzę do grani szczytowej, czekam aby przepuścić schodzący zespół i już wiem że uda mi się spełnić moje wielkie marzenie z dzieciństwa i stanąć na 8 tysięcznym szczycie, bez wsparcia tlenowego, bez wsparcia farmakologicznego, w dawnym stylu Lodowych Wojowników.
Grań jest dość wąska i niebezpieczna. Leżą tu stare liny poręczowe, które wyglądają całkiem dobrze dlatego postanawiam się nimi delikatnie asekurować, nie ufam im jednak na tyle aby powierzyć im swoje życie. Trzymam się więc ich, lecz nie obciążam. Widząc, że do szczytu zostało mi kilka metrów, włączam kamerę zamontowaną na czekanie i wchodzę na szczyt nagrywając film z dedykacje dla mojej Rodziny. Bo to Oni najwięcej tracą przez moją pasję, bo to czas którego nie spędzam z nimi, będąc gdzieś w górach, wysoko, jest czasem nie do odkupienia. Po chwili jestem już na szczycie. Jest godzina 12.17, więc mój atak trwał nieco powyżej 10 godzin. Pojawiają się emocje, wzruszenie, ale również myśl o bezpiecznym zejściu. To dopiero połowa drogi. Rozglądam się dookoła, w oddali niedaleko widzę charakterystyczną sylwetkę K2 oraz Broad Peak.
Obie góry są piękne, myślę, że mogą być moimi następnymi celami wspinaczki. Oby tylko bezpiecznie zejść do namiotu. Podziwiam widoki jeszcze kilka chwil i rozpoczynamy zejście. Teraz muszę się szczególnie skupić, ostrożnie stawiać kroki. Wejście na wierzchołek to jeszcze nie zdobycie góry, trzeba jeszcze zejść, a jak wiadomo najwięcej wypadków zdarza się właśnie podczas zejść. Pomimo stromizny dosyć szybko poruszam się w dół. Technika jak przy podejście czyli trzeba się wspinać w dół.
Po dojściu do przełęczy wiem że dalsza droga w dół jest łatwiejsza technicznie jednak bardziej narażona na lawiny. Śnieg jest już trochę zoperowany przez słońce, a trasa przedeptana, co sprawia że zapadam się z każdym krokiem, dlatego zejście jest bardzo męczące. Ulgą dla mnie jest dotarcie do końca trawersu, teraz z wysokości obozu 4 , w którym w tym roku nikt się nie rozbił, w dół poruszam się już wspomagając się poręczówkami. Do obozu trzeciego docieram po 16. Witam się z Radkiem, gratulujemy sobie udanego ataku szczytowego, razem jemy coś na kolację, a następnie zasypiamy zmęczeni.
ZEJŚCIE Z C3 DO C1 I DO BAZY
Zejście po ataku szczytowym nigdy nie jest łatwe. W końcu, aby zdobyć upragniony cel dajemy z siebie wszystko i tej energii na powrót nigdy nie jest dużo. Ciężko nam jest się zebrać rano, również z powodu pogorszenia pogody i dużego zimna. Pomimo tego startujemy o godzinie 7, 19 lipca. Dzięki założonym linom poręczowym schodzi się dość szybko. Duża w tym nasza zasługa, bo mieliśmy w tym spory udział. Po niecałych dwóch godzinach jesteśmy już w C2. Tutaj niestety do plecaków dochodzą nam kolejne kilogramy ponieważ zwijamy cały obóz.
Po chwili odpoczynku ruszamy w dół, z bardzo ciężkimi plecakami. Pokonywanie Banana Ridge nie należy do przyjemnych, gdyż jest to jeden z najtrudniejszych fragmentów drogi na GII. Nawet z linami trzeba być tak mega czujnym, są to tzw. koreanki nie mające żadnych atestów. Szybko jednak schodzimy w dół i około południa jesteśmy w C1. Nauczeni poprzednimi doświadczeniami zostajemy tutaj na nocleg i nie kontynuujemy zejścia przez lodowiec w ciągu dnia. Bezpieczniej będzie zejść nocą. Zatrzymujemy się więc w obozie pierwszym, gdzie odpoczywamy i czekamy na przyjście mrozu.
Zgodnie z planem wstajemy 20 lipca o 5 rano. Gotujemy wodę na drogę i dopakowujemy do plecaków wszystko co mieliśmy w C1, łącznie z namiotem. Teraz jest już naprawdę ciężko, nie ma żartów. Mamy na plecach 3 namioty, śpiwory, kombinezony, gaz, jedzenie i inne klamoty. Ja dodatkowo niosę w plecaku moje buty ekspedycyjne Kayland 8001. Do obozu 1 poruszałem się w podejścówkach, o dziwo Kayland Vetrix GTX i raki koszykowe sprawdziły się w tej roli znakomicie. Choć nie polecam, aby to powtarzać, bo to nie są buty przygotowane do wspinania na wysokości 6.000 m n.p.m. Ja trochę zaryzykowałem. Czasami było trochę zimna i trudno, szczególnie jak musiałem przewspinać jakąś ściankę, ale buty były lekkie i to była ich przewaga. Decyzja, aby zostać w C1 na noc i schodzić wcześnie rano, bo tył dobry pomysł. Widzimy bowiem ślady zejścia ekip z dnia wczorajszego, i to że musieli zapadać się w mokrym śniegu.
Jesteśmy zmęczeni i mocno dopakowani, więc idzie się ciężko, ale w miarę sprawnie. Do bazy docieramy po 3 godzinach. Naprzeciw nam wychodzi Hamid, nasz Pakistański przyjaciel który pomaga w kuchni. Dostajemy od niego Coca-Cole, a chyba nie muszę mówić jak ona smakuje po takim wysiłku. Gdy docieramy do naszej mesy, wszyscy nam gratulują. Dostajemy wieńce na szyję za zdobycie szczytu oraz wypasione śniadanie i tort z gratulacjami za zdobycie szczytu. Resztę dnia odpoczywamy i cieszymy się z bezpiecznego dotarcia do bazy. Teraz możemy sobie z Radkiem pogratulować, jesteśmy bowiem w bezpiecznym obozie, i osiągnęliśmy niebywały sukces wchodząc w 20 dni na ośmiotysięcznik, bez wcześniejszej aklimatyzacji, bez wspomagania tlenem, bez wsparcia farmakologicznego i pomocy HAPsów. Myślimy również co dalej, analizując sytuację na Gaszerbrumie I i czas jaki nam pozostał.
KONIEC MARZEŃ O DRUGIM OŚMIOTYSIĘCZNIKU
Pierwszy dzień odpoczynku w bazie po zdobyciu szczytu, 21 lipca. Tego dnia mocno sypie i jest bardzo zimno, nic więc z naszych planów zrobienia prania. Podejmujemy też decyzję o zakończeniu wyprawy, nie widząc szans na wejście na kolejny szczyt, jakim miał być Gaszerbrum I. Sytuacja na GI nie wygląda dobrze.
Kuluar Japoński nie jest jeszcze zaporęczowany do końca, nikt nie był w C3, a prognozy zapowiadają kilka dni opadów. Najważniejsze jednak, to upływający czas i informacje jakie docierają do nas z Polski, że linie lotnicze odwołują loty w związku z sytuacją pandemiczną. Nasz lot również będzie najprawdopodobniej odwołany. Zamawiamy więc tragarzy, którzy mają dotrzeć za dwa dni. Zależy nam na tym, aby nasz bagaż jak najszybciej dotarł do Islamabadu. Nie chcemy, aby powtórzyła się sytuacja z Nepalu, gdzie z uwagi na covid utknęło wielu wspinaczy bez szansy na lot powrotny do domu.
Resztę dnia spędzamy na życiu bazowym. Dzień 22 lipca spędzamy na pakowaniu naszych rzeczy na drogę powrotną. Jest to też dzień pożegnań z resztą ekipy Lela Peak oraz naszą obsługą bazy. Zostawiamy napiwki, bo jesteśmy bardzo zadowoleni z ich pracy. Jutro ruszamy w dół, jednak inną trasą niż przybyliśmy. Postanawiamy wrócić przez GG La Pass, czyli przełęcz Gondorola. Droga jest szybsza, przebiega przez przełęcz o wysokości 5.600 m n.p.m., która jest bardzo widokowa. Dla nas to dodatkowy plus naszej wyprawy, bowiem będziemy mieli okazję przechodzić obok Layla Peak, bardzo charakterystycznej góry, z której ostatniej zimy zjechał Andrzej Bargiel. Po długim wieczorze kładziemy się dość późno jak na nas bo o 22. Pobudka zaplanowana na 5.30.
ZEJŚCIE PRZEZ GG LA PASS, CZYLI PRZEŁĘCZ GONDOROLA
Zgodnie z planem ruszamy 23 lipca, zaraz po wczesnym śniadaniu o godzinie 6. Razem z nami w dół idzie wspinaczka z USA wraz ze swoim HAPsem Mahmutem. Jak się okazuje droga jaką obraliśmy przez przełęcz, jest szybsza ale trudniejsza technicznie. Już od początku schodzimy z normalnej ścieżki idącej moreną i kierujemy się na dziewiczy lodowiec. Co chwila przekraczamy jakieś rzeki lodowe i wchodzimy na moreny, którymi poruszamy się kawałek, aby znów przejść na kolejny lodowiec. Taka droga po piargach i lodowcu, jest bardzo męcząca. Osuwające się kamienie i ciągle skoki wysokości dają się we znaki. Co jakiś czas zatrzymujemy się na chwile odpoczynku, ale generalnie napieramy 8 godzin, aż wreszcie zmordowani docieramy do Ali Camp. Idzie z nami jeden z kucharzy jako nasz przewodnik. Pomaga nam też ogarnąć jedzenie.
W Ali Camp śpimy w wynajętym namiocie. Miejscówka całkiem ciekawa. Położona na zboczach góry. Tutaj musimy zapłacić za przejście przełęczy i tzw. Rescue. Wejście na przełęcz jest wymagające i w wielu miejscach zabezpieczone linami poręczowymi. O liny i drogę dba kilku Pakistańczyków, którzy dogadali się z Ministerstwem Turystyki, że będą za to w zamian pobierać opłatę. Nie ma tragedii w cenie, gdyż za ich pracę, posiłek i namiot płacimy 40 $ od osoby. W obozie poznajemy grupę Polaków - trekkersów, którzy są na trekkingu fotograficznym. Poznajemy Pawła Zalejskiego, fotografa i filmowca. Spędzamy z nimi wieczór, gdyż zapraszają nas na kolację. Jutro długi dzień, więc wyjście jest zaplanowane na 2 w nocy.
To spotkanie zaowocowało pewnym projektem, którego realizacją zajmujemy się z Pawłem już w Polsce. Złapałem z Pawłem fajny kontakt i być może w przyszłym roku będziemy działać wspólnie w Karakorum. Wychodzimy z obozu Ali Camp po 2 w nocy, 24 lipca. Długo czekaliśmy na grupę Hiszpanów i amerykankę z jej Hapsem, jednak widząc na jakim etapie pakowania są podejmujemy decyzję żeby iść samemu. Nie znamy trasy, ale jest ona ewidentna więc sprawnie dochodzimy pod przełęcz, na przełączy widzimy światła tragarzy, którzy wyszli z obozu około 22. Idziemy sprawnie i doganiamy tragarzy i ekipę filmowców, w tym Pawła.
Na przełęcz docieram jeszcze dużo przed wschodem słońca, niedługo po mnie dochodzi Radek. Jest zimno i wzmaga się wiatr. Ja idę w podejścówkach Kaylanda, trochę szczypią mnie palce, wiec nie zostaję na przełęczy długo i jako pierwszy rozpoczynam zejście. Radek zostaje aby zrobić zdjęcia wschodu słońca. Zejście nie należy do łatwych. Nie mam raków, a poza tym dzień wcześniej zeszło kilka lawin na drogę zejścia i zmiotło wykute stopnie. Lina poręczowa wątpliwej jakości jest zafixowana jedynie na górze, pośrednie punkty zostały wyrwane przez lawinę. W miarę szybko poruszam się w dół doliny, obserwując majestatyczną iglicę Layla Peak. Po jakimś czasie teren staje się łatwiejszy.
Dolina Husche jest bardzo zielona, to inny widok niż droga przez lodowiec Baltoro. Zejście jest długie i męczące, co jakiś czas mijam starty skarpetek, których tragarze używają jako namiastki raków. Ubierają je na swoje buty, i dzięki temu nie ślizgają się tak na śniegu i lodzie. Po drodze zatrzymujemy się w Campie, gdzie nasz przewodnik/kucharz organizuje nam jakieś jedzenie. Nie zostajemy jednak długo, bo tego dnia mamy dojść do Schirco. Docieramy tam późnym popołudniem, ten obóz wygląda jak z katalogu Vacanso Lay. Strumyk, drzewa, cień i piękne widoki na szczyty K6 i K7. Możemy w końcu zjeść świeże owoce, których nam tak brakowało w czasie pobytu w górach.
Kładziemy się spać dość wcześnie, bo chyba około 20. Z obozu wychodzimy około 8 rankiem 25 lipca. Nie musimy się spieszyć, bo przed nami jakieś 2-3 godziny trekkingu. Idzie się dobrze, ale słońce mocno przypieka, Dolina Husche jest bardzo zielona, po kilku godzinach dochodzimy do miejscowości Husche. Po drodze mijamy miejscowych, którzy budują drogę w kierunku Schirco. To cena rozwoju turystyki w tym rejonie, zresztą podobnie jest od drugiej strony. Dawniej ekspedycje zaczynały trekking w Askole, teraz można już dojechać do Jola, być może w kolejnym roku będzie już droga z Jola do Paju.
W Husche spotykamy się z Tahirem, który przyjechał po nas samochodem. Jemy szybki posiłek, pijemy herbatę i objadamy się owocami. Tahir przygotował dla nas okolicznościowy baner z naszym zdjęciami i informacją, że jesteśmy zdobywcami Gaszerbruma II. Jest czas na wspólne zdjęcia i pożegnanie z ekipą Hiszpanów. Mamy wolne miejsce, więc zabieramy amerykankę Elyse, która chce jak najszybciej dostać się do Skardu, bowiem również obawia się problemów z lotem do domu. Do hotelu Maszerbum w Skardu dojeżdżamy po kilku godzinach drogi. Jesteśmy zmęczeni, wiec z radością witamy się po miesiącu z prawdziwym łóżkiem i prysznicem. Teraz musimy czekać na nasze bagaże, które idą z całą karawaną drogą przez lodowiec Baltoro.
SKARDU, ISLAMABAD
Jest 26 lipca, wiemy że tego dnia nasze bagaże nie dotrą, i że zostajemy w Skardu. Postanawiamy więc wybrać się do szpitala wojskowego w celu odwiedzenie naszego przyjaciela, oficera łącznikowego z bazy - Taimura, który został z niej ewakuowany śmigłowcem. Nie mamy pojęcia co się stało, dlatego jesteśmy nieco zaniepokojeni. Z Taimurem złapaliśmy dobry kontakt. Po śniadaniu ruszamy wraz z Tahirem do szpitala, on postanawia tam zrobić sobie badania bo czuję ból w klatce piersiowej. W szpitalu zostajemy wpuszczeni do Timura. Okazuje się że przez złe odżywianie w bazie, nabawił się problemów. Ma bardzo złe wyniki krwi. Ma zostać kilka dni na obserwacji. Spędzamy u niego prawie godzinę, rozmawiając o różnych rzeczach i pocieszając go. Następnie wracamy do hotelu taksówką, gdyż Tahir zostaje na badaniach.
Z hotelu udajemy się na miasto, gdzie znajdujemy fryzjera i strzyżemy się niewielkim kosztem. Wracając spotykamy jadącego Tahira, który oznajmia nam, że badania nie wykazały nic groźnego, jedynie refluks. Wieczorem wraz z nim udajemy się na kolację, na którą nas zaprosił. Jedzenie jak zawsze w Pakistanie jest niezwykle pyszne. Po kolacji wracamy do hotelu. Drugi dzień w Skardu, 27 lipca, spędzamy na odpoczynku w hotelu. Późnym popołudniem wybieramy się do sklepu z solarami, gdzie oglądamy kilka opcji zaopatrzenia niewielkiego domu naszego przyjaciela Hammida w prąd.
Głównie chodzi nam o oświetlenie i możliwość doładowania przez USB urządzeń. Taki zestaw chcemy sprezentować Hamiddowi, pomocnikowi kuchennemu z naszej bazy, z którym się zaprzyjaźniliśmy. Opowiedział nam nieco o swojej sytuacji i braku światła oraz prądu i problemach jego rodziny i dzieci, które muszą się uczyć przy świecach. Hammid ma 4 dzieci, 3 córki, które posłał do szkoły, co nie jest regułą w Pakistanie. Postanowiliśmy, że mu pomożemy i zorganizujemy panel solarny z akumulatorem.
Otrzymujemy wsparcie od naszego partnera Ekspoloskelp.pl., który również chce pomóc rodzinie Hammida i przekazać środki na zakup solara dla rodziny Hamida. Łukasz, Marcin, wielkie dzięki za wsparcie! Właściciele sklepu po dogadaniu szczegółów zapraszają nas na kolację, na którą chętnie idziemy, poza tym nie wypada odmawiać. Tutaj jest taka tradycja, a poza tym są nam bardzo wdzięczni, że pomagamy w taki sposób Hammidowi. Knajpka w której jemy okazuje się całkiem dobra, a jedzenie po raz kolejny w Pakistanie wyśmienite. Po kolacji podjeżdżamy do sklepu, gdzie kupuje ręcznie robioną srebrną bransoletę dla swojej żony Następnie wracamy do hotelu.
Z samego rana po śniadaniu 28 lipca ruszamy z Tahirem na lotnisku. Odprawa bagaży, szybkie pożegnanie i już siedzimy w sali odlotów. Niestety okazuje się przed samym lotem, że jest on odwołany z powodu złej pogody w Islamabadzie. Wychodzimy wiec lekko zdenerwowani z lotniska. Na szczęście Tahir czekał na nas na wszelki wypadek. W końcu tutaj często się to zdarza. Wracamy do hotelu, po drodze rozważając opcje jazdy samochodem Karakorum Highway do stolicy. W końcu taka wersję wybieramy i wyruszamy wspólnie busem razem z ekipą Hiszpanów oraz Amerykanką Elyse. Tahir postanawia również jechać z nami. Po szybkim lunchu pakujemy się wszyscy do busa i ruszamy.
Drogi w Pakistanie raczej są słabej jakości a szczególnie te górskie, o czym szybko się przekonujemy. Momentami brakuje asfaltu, momentami przejazd jest na jedno auto, a czasem dziury są po prostu ogromne. Po dwóch godzinach jazdy zatrzymujemy się w jakiejś miejscowości, stojąc w korku. Okazuje się że droga jest zasypana i jakieś służby będą wysadzać większe kamienie za pomocą dynamitu. Czas oczekiwania jedna godzina. Cóż robić, czekamy.... Po godzinie ruszamy dalej. Droga ciągnie się wzdłuż doliny i wcięta jest w zbocza gór. Niesamowite jak ona powstała.
Po 6 godzinach jazdy docieramy do miejscowości Jagol gdzie jemy kolację i zmieniamy auto na takie z klimatyzacją, dalsza część drogi jest już na niższych wysokościach, gdzie panują upały. Ruszamy w dalszą trasę, jest już noc więc wszyscy zasypiamy. Nocna jazda przerwana zostaje z powodu kolejnej blokady drogi. Znowu osunięcie skał na drogę i znowu godzina przerwy, po której ruszamy wyboista droga dalej. Noc mija szybko, gdyż większość śpię, chodź to nie dokładne określenie, bo przez niewygody drogi, ciągle się budzę. Rano kiedy wychodzi słońce ponownie możemy widzieć okolice w jakiej się poruszamy. Proszę o zatrzymanie się kierowcy, aby się wysikać, jednak ten odmawia. Okazuje się że tydzień wcześniej w tym regionie wybuchła bomba zabijając 15 Chińskich robotników.
Mnóstwo jest na drodze kontroli policji, jednak zatrzymywać się nie powinno. Dopiero po dwóch godzinach i po wyjechaniu z tego regionu zatrzymujemy się na dłuższą chwilę. Kolejne godziny mijają nam dość szybko i po 24 godzinach od wyjechania ze Skardu, 29 lipca docieramy do Islamabadu. W hotelu jesteśmy może 5 minut i szybkim krokiem ruszamy do pobliskiego laboratorium, aby wykonać test na Covid. Po teście wracamy do hotelu na szybki lunch i krótką drzemkę. Na wieczór umówiliśmy się z Tahirem na kolację w znanej w stolicy afgańskiej restauracji Kabul. Tahir zgarnia nas po 21. Kolacja jaką jemy jest przepyszna i ogromną, dlatego po powrocie do hotelu nie jest nam łatwo zasnąć. Po kolacji wybraliśmy się jeszcze z Tahirem na lokalny bazar i skosztowaliśmy ręcznie robionych lodów. Co nie było dobrym pomysłem, bo miałem z tego powodu lekkie problemy gastryczne.
TRUDNY POWRÓT DO DOMU
Z samego rana 30 lipca, jedziemy na lotnisko. Po szybkim pożegnaniu z Tahirem ruszamy do check-in. Przez covid, ponownie mamy zamieszanie przy odprawach. Sprawdzają nas dokładnie, ustalając jakie obecnie restrykcje obowiązują w Europie. Na szczęście wszystko okazuje się w porządku i przed 9 rano wylatujemy z Pakistanu. Przesiadki mamy dwie, w Muskacie, stolicy Omanu oraz we Frankfurcie. Lądujemy po dwóch godzinach w Muskat.
Tutaj niestety mamy 15 godzin oczekiwania, które spędzamy głównie na leżeniu na kanapie i spaniu. Trochę pomaga darmowy Internet, który cały czas kiedy nie śpimy przeglądamy. W nocy wylatujemy dalej. O godzinie 2 w nocy 31 lipca wylatujemy ze stolicy Omanu. 7 godzin lotu mija nam dość przyjemnie, gdyż lecimy Dreamlinearem. We Frankfurcie jesteśmy o 7 czasu lokalnego. Mamy więc 9 godzin do odlotu do Krakowa. Lecimy Lufthansą i niestety mamy tylko po jednej sztuce bagażu rejestrowego o wadze 23kg. Wiemy, że kilogramów na pewno mamy za dużo, jednak o tym, że musi być jedna sztuka bagażu nie wiedzieliśmy. Na szczęście udaje nam się przepakować i zmieścić wszystko w jednej sztuce.
Resztę czasu spędzamy na oczekiwaniu. Radek załatwia przy okazji sprawy z biletami które mieliśmy wcześniej wykupione przez Dubaj. Nie mogliśmy wrócić tą drogą, gdyż Dubaj nie wpuszczą nikogo z Pakistanu. Musimy więc prosić o zwrot kosztów i liczyć, że linie Emirates zwrócą nam koszty. W końcu o godzinie 16.30, już bez przygód wylatujemy do Krakowa. Przy check-in trafiliśmy na miłego gościa, który nie dolicza nam nic za nadbagaż. Jesteśmy więc zadowoleni z takiego obrotu spraw. Lot trwa niecałe dwie godziny i już lekko po 18 docieramy do Krakowa ! W końcu ! Na lotnisku witam się z naszymi żonami i odjeżdżamy do swoich domów.
Zdjęcia: Piotr Krzyżowski, Radosław Woźniak
Strona piotrkrzyzowski.com używa plików cookies w celach wymienionych w Polityce Prywatności. Ustawienia dotyczące cookies możesz zmienić w konfiguracji Twojej przeglądarki internetowej.