K2 8.611 M N.P.M. - MARZENIE KAŻDEGO HIMALAISTY 

 

Plany, plany…

O pomyśle wejścia w jednym sezonie na Broad Peak i K2 zacząłem myśleć już w czasie powrotu z mojej zeszłorocznej wyprawy na Gaszerbrum II. Idąc wtedy do bazy pod Gaszerbrumy w jednej grupie ze wspinaczami, którzy zamierzali się wspiąć na BP i K2, poznałem ludzi, którzy, jak się później okazało zrealizowali taki scenariusz. To przekonało mnie, że warto zmierzyć się z takim wyzwaniem, jak wejście na dwa ośmiotysięczniki w czasie jednej ekspedycji.

Miałem świadomość, że Broad Peak - mierzący 8.051 m n.p.m. - należy do kategorii niższych ośmiotysięczników, z którym zakładałem, że nie będę miał problemów natury wydolnościowej, o ile zdrowie i pogoda dopiszą. Byłem bowiem rok wcześniej na niewiele niższym Gaszerbrumie II (8.034 m n.p.m.), gdzie w dobrym stylu w 20 dni od dojścia do bazy, nie używając tlenu, wszedłem na szczyt. Największym wyzwaniem, które mnie wręcz przerażało było majestatyczne K2. To drugi co do wysokości szczyt na Ziemi, niższy zaledwie o 237 metrów od Everestu, uznawany jednak za najtrudniejszy technicznie ośmiotysięcznik. Wiedziałem, że aby zmierzyć się z takim wyzwaniem, muszę bardzo dobrze się zaaklimatyzować, i w miarę szybko wejść na Broad Peak, aby mieć wystarczająco dużo czasu na podjęcie próby wejścia na K2. Pomyślałem jednak, że nie będę martwić się na zapas i dopiero jeżeli odniosę sukces na Broad Peak, zacznę myśleć o K2.

Długo zastanawiałem się jaki profil aklimatyzacji wybrać. Co do zasady szybko się aklimatyzuję, nie mogłem jednak bazować tylko na moich subiektywnych odczuciach, z poprzednich wypraw wysokogórskich. Dlatego w okresie przygotowawczym, mocno zmodyfikowałem mój trening rowerowy, przygotowujący mnie do wypraw wysokogórskich oraz zaproponowałem moim współtowarzyszom dość nietypową drogę dojścia do bazy pod Broad Peak, a także wykorzystanie do wstępnej aklimatyzacji szczytów znajdujących się w okolicach Skardu. Postanowiliśmy więc zmienić trasę trekkingu, który tradycyjne przebiega przez lodowiec Baltoro i trwa około tygodnia i pójść od strony doliny Husche. Ta droga jest po pierwsze krótsza, bo w 3 - 4 dni można dojść do bazy pod Broad Peak, ale za to bardziej wymagająca, bo musimy pokonać Przełęcz Gondogoro leżącą na wysokości około 5.650 m n.p.m.

Ten wariant jest najczęściej wykorzystywany podczas drogi powrotnej z wypraw na K2 i Broad Peak oraz na Gaszerbrumy. Niestety przez wysoką przełęcz nie mogą przejść tragarze z ciężkim sprzętem oraz zwierzęta, wiec wszystko czego będziemy potrzebować, będziemy zmuszeni wynieść na własnych plecach. Ten wariant drogi powrotnej wybrałem wracając z Gaszerbruma II, znałem więc drogę i wiedziałem, że można również bez problemu przenocować na przełęczy, i dzięki temu dać organizmowi świetny impuls aklimatyzacyjny. Drugim argumentem przemawiającym za wyborem tej drogi, była możliwość zmierzenia się z pięknym sześciotysięcznikiem Layla Peak, który był jednym z celów wyprawy Andrzeja Bargiela w 2021 roku. Nie był to nasz główny cel, a jedynie cel aklimatyzacyjny. Zakładałem, że jeżeli wejdziemy na Layla Peak, nasze organizmy dostaną niezły impuls wysokością ponad 6.000 m n.p.m., który następnie utrwalimy noclegiem na Przełęczy Gondogoro.

Wszyscy członkowie Teamu, zgodzili się na taką propozycje i ustaliliśmy, że po założeniu obozu 1,  na przełęczy pod wierzchołkiem Layla Peak, podejmiemy jedną próbę ataku szczytowego i jeżeli góra nie puści to zawijamy się pod nasz główny cel, jakim był Broad Peak. Przed wyprawą celowo nie komunikowaliśmy, że celem wyprawy będzie również K2 i Layla Peak, aby nie nakręcać oczekiwań. Mamy w BET taką zasadę, żeby chwalić się wynikami, a nie mierzyć z krytyką naszych planów przed wyprawą. To lepsze, niż tłumaczenie się po powrocie, z szumnie ogłoszonych planów, które przecież nie należą do łatwych i niejednokrotnie ich niezrealizowanie wynika z przyczyn on nas niezależnych.

Dalsza część relacji, w tym opis naszych przygód w drodze do Islamabadu i dalej do Skardu, drogi pod Layla Peak i z działań na tej górze oraz zejścia z Przełęczy Gondogoro i dojścia do Comcordii, a także działań na Broad Peak i wejścia na ten szczyt, znajdziecie w opisie wyprawy Layla Peak oraz Broad Peak - więc zapraszam tam do lektury. 

 

K2 – Iść, czy nie iść – oto jest pytanie.

Po upewnieniu się, że Grzesiek zszedł bezpiecznie do trójki, w naszych głowach pojawiło się pytanie – co dalej, czy idziemy na K2? Mój plan zakładał, że jeżeli w dobrym czasie wejdę na Broad Peak i będę czuł, że mam rezerwy pozwalające mi na podjęcie wyzwania zmierzenia się z najtrudniejszym ośmiotysięcznikiem na Świecie – K2 – podejmę je.

Jest 22 lipca, drugi dzień odpoczywamy w bazie. Przed wyjazdem z Islamabadu, zostawiliśmy Akbarowi depozyt na permity na K2, na wypadek, gdybyśmy zdecydowali się na próbę wejścia na ten szczyt. Siedzimy w mesie i zaczynamy rozmowę. Kamil, na samym początku mówi nam, że on na pewno nie idzie na K2. W grze zostaję ja, Hati i Radek. Oczywiście pojawia się mnóstwo pytań i wątpliwości. Jesteśmy zmęczeni, mamy mało czasu na regenerację, ale jednocześnie dostajemy z Polski prognozę pogody, zgodnie z którą 28/29 lipca ma być Summit Day na K2.

Pamiętam tę naszą rozmowę, każdy przedstawił swoje stanowisko, ja ostatecznie powiedziałem chłopakom, że to jest moje marzenie, wejść w ścianę K2, i choćbym miał tylko dojść do jedynki, to chciałbym spróbować i dotknąć tej magicznej góry. Ostatecznie zdecydowaliśmy, że w trójkę ruszymy na K2 i poleciliśmy Akbarowi, żeby załatwił nam pozwolenia na wejście na K2.

Po tym jak informacja o naszych planach rozniosła się po obozie, podszedł do nas Saulius wspinacz z Litwy, którego poznaliśmy z Radkiem w zeszłym roku, w czasie trekkingu pod Gaszerbrumy. Próbował on wtedy wejścia na Broad Peak, jednak próba ta nie powiodła się i dopiero w tym rok, w tym samym dniu co my wszedł na szczyt. Sulius poprosił nas, czy może do nas dołączyć. Ostatecznie zgodziliśmy się, ale zastrzegliśmy, że my idziemy we trzech mamy jeden namiot i możemy siebie nawzajem wspierać, ale jednocześnie działamy jako samodzielnie wyposażone zespoły.

Zaczęliśmy liczyć czas jaki potrzebujemy na wejście na K2, zejście i trekking powrotny. Jedyna data, która nas trzymała na sztywno to lot powrotny do Polski, który mieliśmy wykupiony na 5 sierpnia. Z naszych wyliczeń wyszło, że aby realnie myśleć o wejściu na K2 w dobrej pogodzie prognozowanej na 28 lipca, musielibyśmy wyjść z bazy najpóźniej w nocy z soboty na niedzielę 24 lipca. Tak też postanowiliśmy. Dzięki uprzejmości naszego oficera łącznikowego,  mogliśmy rozpocząć wspinaczkę do obozu pierwszego bez oficjalnych permitów, które mięliśmy otrzymać dopiero w poniedziałek. Jednocześnie obiecaliśmy mu, że jeżeli nie dostaniemy permitów zawrócimy.

Sobotę 23 lipca poświęciliśmy na pakowanie naszych plecaków. Z uwagi na to, że nie działaliśmy na K2, nie mieliśmy tam żadnych rzeczy, musieliśmy więc spakować wszystko do naszych plecaków, czyli 3-osobowy namiot, 8 kartuszy z gazem, śpiwory, maty, kombinezony puchowe, sprzęt osobisty, raki, czekany i jedzenie na 7/8 dni. Po spakowaniu plecaków każdy ważył około 20 kg, do tego dochodziły jeszcze buty ekspedycyjne. Ustaliliśmy, że do bazy pod K2 oddalonej o około półtorej godziny drogi od naszego obozu i dalej do obozu wysuniętego – ABC, oddalonego o kolejną godzinę, pójdziemy w lekkich butach. Droga wiedzie tam przez piarżyska moreny i lodowiec. Pokonywanie jej w ciężkich butach ekspedycyjnych nie byłoby komfortowe. Udało nam się dogadać z Akbarem, że pośle z nami do ABC dwóch swoich ludzi, którzy zabiorą nam trochę wspólnego sprzętu zespołowego.

 

K2 – droga do obozu pod K2, ABC i dalej do obozu 1 na 5.900 m n.p.m.

Wyruszyliśmy zgodnie z planem o 5 rano w niedzielę 24 lipca. Wiedzieliśmy, że będzie to długi i ciężki dzień. Chcieliśmy tego dnia dojść do jedynki położonej na wysokości około 5.900 m n.p.m. Droga do bazy pod K2, mija nam sprawnie. W bazie zatrzymujemy się na krótko, aby przywitać się z szefem bazy Yunisem, który był szefem bazy pod Gaszerbumami w czasie naszej zeszłorocznej wyprawy, a z którym się bardzo polubiliśmy.

Wychodzimy z obozu, dalsza droga wiedzie jeszcze kawałek moreną lodowca, a później przebiega już stricte terenem lodowcowym. Po przejściu kilku uszczelnionych miejsc, kierując się traserami i kopczykami, docieramy do ABC. Tutaj przebieramy się i zostawiamy lekkie buty i kije w depozycie. Spotykamy Naille, wspinaczkę z Pakistanu, pierwszą Pakistankę, która weszła na ośmiotysięcznik Gaszerbrum II, a w tym roku zdobyła K2. Nailla wspina się ze wspomaganiem tlenem. Schodzimy z morenki, na której jest położony obóz wysunięty i wbijamy się w ścianę. Jest bardzo miękko, śnieg to po prostu mokra breja, odbijamy więc w lewo i skalnym terenem pniemy się do góry.

Na K2, od razu robi się bardzo stromo, droga to ciągłe wspinanie się w dużym nastromieniu. Wspinając się Żebrem Abruzzich, jesteśmy cały czas narażeni na spadające z góry kamienie. Najpierw słyszysz przeraźliwy świst, podobny do dźwięku silników startującego samolotu, a później widzisz lecący z nieba kamień. Jeżeli masz szczęście, że cię ominął, albo zdołałeś się ukryć pod jakaś skałą – to wygrałeś, wygrałeś życie.

Niestety, tego dnia swoje życie przegrał Kanadyjski wspinacz, który został trafiony takim spadającym kamieniem w obozie 1 i spadł do podstawy ściany. Jego ciało przeleciało obok mnie w odległości zaledwie kilkunastu metrów.  Nie mogłem zrozumieć dlaczego nie miał na sobie szpeju, dopiero później w czasie łączności z bazą dowiedziałem się, że został trafiony kamieniem, kiedy szpejił się w jedynce. Nie mogę powiedzieć, że ta sytuacja nie wywarła na mnie wrażenia, choć jestem oswojony z widokiem śmierci w górach, bo również jako ratownik GOPR, czasami mam przykry obowiązek zniesienia ciała człowieka, który z różnych przyczyn zginał w górach.

Zatrzymuje się na chwile, a w głowie kołatają się różne myśli, patrzę na Sauliusa, który z zatrwożoną miną patrzy na leżące u postawy ciało. Chwytam za radio i nawiązuje łączność z bazą, przekazuje informację o wypadku, zawsze w takiej sytuacji myślę, że jest jakaś szansa na uratowanie poszkodowanego, ale jestem realistą, widziałem co się wydrążyło. Upadku z takiej wysokości nie mógł nikt przeżyć. Później dowiemy się, że ekipa która została wysłana po ciało Kanadyjczyka nie zdołała go zabrać. Po dojściu do ABC zrobili sobie krótką przerwę na uzupełnienie płynów i właśnie w tym momencie zeszła duża lawina grzebiąc ciało. Można powiedzieć, „szczęście w nieszczęściu”, bo gdyby byli wtedy w ścianie, lawina mogłaby ich zasypać.

Po drodze do jedynki mijamy wielu wspinaczy, to klienci nepalskich agencji, wspinający się w tlenie wracają ze swojego ataku. Spotykamy naszą znajomą, Monikę Witkowską, z która wcześniej bezskutecznie próbowałem się skontaktować przez komunikator satelitarny InReach.  Chciałem ją poprosić o zostawienie w górnych obozach jakiegoś depozytu z gazu lub jedzenia, żeby nie musieć wnosić wszystkiego na naszych plecach. Okazuje się, że Monice rozładowała się bateria w inReach-u i nie odebrała naszych wiadomości. Rozmawiamy chwilę o drodze i jej trudnościach. Żegnamy się, bo przed nami jeszcze dużo metrów do góry.

Pogoda jest znośna, słońce przysłonięte chmurami czasami się przez nie przebija, na szczęście nie pada. Szokiem dla mnie jest to jak zmienił się klimat i to, że z K2 płynie po śladach pozostawionych przez wspinaczy ogromny potok wody z topniejących śniegów. Takich rzeczy nie widywałem dotąd w górach, choć pamiętam deszcz w obozie pierwszym na wysokości około 6.000 w drodze na Lhotse/Everest w 2019 roku. To zapewne efekt najcieplejszego od 50 lat sezon w Karakorum, ale przede wszystkim zmian klimatycznych, które, tutaj w górach wysokich są bardzo mocno widoczne. Jeszcze 10 lat temu na wyprawy ruszało się dwa, trzy tygodnie później, teraz kiedy, w górach wysokich robi się co raz cieplej musimy startować wcześniej, aby móc poruszać się w dobrych warunkach śnieżnych.

Po około 6 godzinach wspinania docieramy do obozu pierwszego na wysokość około 5.900 m n.p.m., jesteśmy bardzo zaskoczeni jak on wygląda, wszędzie walają się śmieci, puste plastikowe butelki, zużyte kartusze, oraz elementy zniszczonych namiotów. To takie cmentarzysko namiotów, każdy kolejny rozbijany jest na szczątkach poprzedniego zniszczonego namiotu. Ten widok bardzo nas zaskakuje i zasmuca, bowiem my dbamy o ekologię w górach nigdy nie zostawiamy swoich śmieci i demontując obozy znosimy śmieci na dół. Niestety prawie wszystkie szczątki namiotów to duże 4 osobowe namioty agencyjne. Wspinaczy sportowych nie stać na zostawienie swojego drogiego sprzętu, co innego agencje, które kasują od swoich klientów czasami nawet kilkadziesiąt tysięcy dolarów za pakiet.

Szukamy bezpiecznego miejsca pod namiot, niestety wszystkie zasłonięte miejsca są zajęte przez namioty agencyjne. Musimy się więc rozbić na otwartej przestrzeni, narażonej na lecące z góry kamienie. Pod namiot podkładamy wszystko co znajdujemy w obozie, bo niestety śpimy na śmieciach i boimy się, że podłoga namiotu może nie wytrzymać.  Radkowi udaje się znaleźć jeden wolny namiot, ja z Hatim śpię na naszej trójce. Po kilku godzinach do jedynki dochodzi Saulius, idzie wolniej od nas, jest zmęczony, więc Radek pomaga mu rozbić namiot kawałek nad nami. My gotujemy wodę. Resztę dnia spędzamy na odpoczynku. Przeszliśmy dzisiaj 10 km z bazy pod Broad Peak i ponad kilometr w górę.

Zapadał już zmierzch, leżymy w namiocie, nagle słyszymy charakterystyczny dźwięk spadającego kamienia, podnoszę się, żeby wyskoczyć z namiotu i zobaczyć gdzie leci kamień. Niestety nie zdążam, słyszę obok huk uderzenia, rozglądam się i widzę duży kamień, który spadł pomiędzy nasz namiot i namiot Sauliusa.

To wydarzenie uświadamia nam jak kruche jest życie na K2. Tej nocy nie śpię dobrze. Budzę się co jakiś czas, ale później uświadamiam sobie, że nic nie jesteśmy w stanie zrobić, nie uciekniemy przed takim kamieniem. Jestem Góralem urodzonym pod Pilskiem, u Nas mówi się „co Ci jest pisane, to Ci jest dane”. Głęboko wierzę w to, że nasza linia życia jest już gdzieś zapisana. Nie da się siłą na niej utrzymać, jeżeli coś innego jest nam pisane.

 

K2 – droga do obozu 2 na 6.700 m n.p.m.

Budzimy się około 3 w nocy, 25 lipca. Wczoraj ustaliliśmy, że wyjdziemy jak najszybciej. Niestety mocno sypie, więc krzycząc do siebie ustalamy, że musimy trochę przeczekać, ostatecznie wstajemy około 6 rano i zaczynamy gotować i powoli się pakować. Pogoda się lekko poprawiła. Dzisiaj zamierzamy dojść do dwójki położonej na wysokości 6.700 m n.p.m. Czeka nas więc przejście słynnego Kominu House”a.

Startujemy po 8, niestety zapakowanie całego obozu, zwinięcie namiotu i nagotowanie wody, w złej pogodzie, trochę nam zajmuje. Idziemy powoli do góry, pogoda słaba, zaczęło mocniej wiać i sypać. Jest zimno, więc wspinam się w grubych rękawicach, na szczęście to lobstery z miękką kozią skórą w których dobrze czuję skałę. Przydałoby się trochę słońca, aby ogrzać się w jego promieniach. Idziemy sprawnie, na szpicy czasem Radek, czasem ja, a czasem Hati. Poniżej widzimy Sauliusa, który powoli podąża za nami.

Na K2 do obozu 3 wspinasz się w stromym skalnym terenie, drogę do góry wyznaczają pozostałości starych lin poręczowych. Szukamy nowej liny, ale jej rozpoznanie nie zawsze jest łatwe i czasami dochodząc wyżej orientujemy się, że małpa była wpięta w starą potarganą linę. Dlatego staramy się mieć zawsze backup i wpinać się również karabinkiem do jednej lub kilku innych lin na wypadek W. Trzeba być czujnym.

Po około 5 godzinach docieramy do niskiej dwójki położonej tuż przed kominem House”a. Spotykamy tutaj znajomego Szerpę z Nepalu, który idzie do góry ze swoim klientem z Meksyku – Erixem. Wcześniej razem biwakowaliśmy w obozie 1. Właśnie wychodzą z namiotu swojej agencji, w którym odpoczywali i mówią nam, że możemy go zająć, bo dzisiaj nikt już do niego nie przyjdzie. Bardzo cieszy nas perspektywa komfortowego noclegu w przestronnej czwórce, a najbardziej to, że rano nie będziemy musieć zwijać mokrego namiotu. Wbijamy się do środka i zaczynamy gotowanie, na zewnątrz mocno sypie i wieje. Namiot nie jest nowy i trochę sypie nam się na głowę, ale po szybkiej naprawie jest już wszystko dobrze.

Po kilku godzinach, praktycznie już o zmierzchu dochodzi do nas Saulius, który rozbija namiot obok nas.  Zasypiamy szybko, zmęczeni wspinaczką z ciężkimi plecakami w eksponowanym terenie. Ja jeszcze przed snem przeglądam zapis HR z mojego Feniksa i cieszę się, że organizm dobrze reaguje na wysiłek i wysokość. Cały dzień szedłem bowiem pół na pół w 1 i 2 strefie, osiągając HR max 126 uderzeń na minutę.

 

K2 – droga do obozu 3 na 7.400 m n.p.m.

 Nasz trzeci dzień wspinania w ścianie K2, 26 lipca. Wstajemy później niż zaplanowaliśmy, duży namiot to i dobry sen. Pogoda z rana się poprawiła, cieszymy się, oby prognoza dobrej pogody na atak 28 lipca się utrzymała. Gotujemy, jemy lekkie śniadanie i zbieramy się do wyjścia. Przed nami komin House’a, jesteśmy ciekawi, czy to co o nim czytaliśmy pokrywa się z rzeczywistością. Podchodzimy pod komin i widzimy, że wisi tutaj kilka lin i stalowa drabinka speleo.

To około 30 metrowy kominek na wysokości około 6.500 m n.p.m. o wycenie może IV, niemniej jednak, liny i drabinka obniżają tę wycenę.  Radek pierwszy wbija się w komin. Ja i Hati czekamy, aż znajdzie się na górze. Idę drugi, wpinam się w najlepiej wyglądającą linę i czujnie wspinam się do góry. Drabinka czasami pomaga, wole jednak znaleźć stopnie i chwyty chociaż na jedną nogę i rękę. Jakoś nie ufam tej protekcji. Niby to nie jest trudny odcinek, jednak jego przewspinanie z 20 kg plecakiem nie jest łatwe. Trzeba bardzo stabilnie poruszać się do góry i uważać żeby nie stracić stabilizacji, bo plecak zmienia znacznie nasz środek ciężkości.

Po przejściu Kominu Hause’a dochodzimy do właściwej dwójki, w której robimy krótki odpoczynek, czekamy na ekipy, które startują z dwójki. Nie chcemy, tak jak to było w zeszłym roku brać na siebie całego trudu torowania w świeżym śniegu do trójki. W dwójce spotykamy Amerykankę Sarę, która planowała w tym sezonie zjechać z K2 na nartach, schodzi z nieudanego ataku z Pakistańskim HAP-sem Muhammedem, którego poznaliśmy rok wcześniej na Gaszerbrumie. Po krótkim odpoczynku ruszamy dalej, wchodzimy w kolejny trudny technicznie odcinek na K2 – Czarną Piramidę.

To rozległa formacją skalna, która z obozu wygląd jak czarna piramida. Zaczyna się skalne techniczne wspinanie w eksponowanym terenie. Musimy być czujni, tutaj każdy błąd może się źle skończyć. Znów mamy do pokonania kilka prawie pionowych odcinków, podobnych do Kominu Hause’a. W połowie dnia pogoda zaczyna się pogarszać. Po niespełna 10 godzinach wspinania docieramy w złej pogodzie do obozu 3 położonego na wysokości 7.400 m n.p.m.. Rozbijamy namiot, pakujemy się do środka i zaczynamy gotowanie.

Na takiej wysokości zagotowanie litra wody trwa bardzo długo, na szczęście ciśnienie nie spada bardzo, więc gaz w miarę dobrze się pali, ale zużywany go co raz więcej. Planujemy godzinę wyjścia następnego dnia i staramy się coś ustalić z ekipami, które doszły do trójki, w tym z naszą znajomą Flor i jej partnerem wspinaczkowym z Iranu. Teren powyżej trójki jest śnieżno-lodowy. Do pokonania są duże ściany i długie eksponowane trawersy. Droga powyżej jest w całości zasypana, nie ma żadnych śladów, wiec wiemy, że kolejnego dnia czeka nas torowanie w głębokim śniegu.

 

K2 – droga do obozu 4 na 8.000 m n.p.m.

Czwarty dzień w ścianie, 27 lipca, zaczynamy tradycyjnie, gotowaniem. Po szybkim śniadaniu, zwijamy namiot i pakujemy się do wyjścia, widzimy, że nikt jeszcze nie wyruszył, pomimo, że umówiliśmy się z kilkoma ekipami na wyjście najpóźniej o 10. Przychodzi do nas Flor i mówi nam co usłyszała od ekipy Włochów, którzy powiedzieli jej, że będą torować, jeżeli zapewni im namiot w obozie 4. Jesteśmy bardzo zdziwieni taka postawą, walczymy przecież wspólnie na tej górze i jeżeli każdy przetoruje na zmianę po 50 kroków, to wspólnie osiągniemy sukces i dotrzemy do czwórki. Tym bardziej, że część osób wspina się ze swoimi Szerpami wspomagając się tlenem, więc dla nich to jest całkiem inny wymiar wysiłku. Poza tym wzięli za to pieniądze, a teraz czekają, aż wspinacze sportowi zrobią za nich robotę.

Widząc, że nikt nie rusza do góry postanawiamy, że idziemy sami, dołącza do nas Flor ze swoim partnerem z Iranu. Na szpicy Idzie Radek, później zmienia go Hati, a następnie ja wychodzę na prowadzenie. Zmienia mnie Flor, a ją Saulius. Śniegu jest bardzo dużo czasami po pas i żeby zrobić następny krok, musimy go najpierw rękoma odgarnąć, bo nie jesteśmy w stanie zrobić korku naprzód. Najgorzej jest na stromych odcinkach, bo tam po prostu zjeżdżamy, a nasze ślady się zasypują. Brnąc tak przez śnieg, w ciągu dwóch godzin udaje nam się urobić tylko 200 metrów przewyższenia.

Reszta ekip, obserwuje nas z obozu. Po jakimś czasie ruszają i po naszych śladach dochodzą do nas. Puszczamy ich przodem i cieszymy się, że duch walki zespołowej zwyciężył. Gdzieś w połowie drogi do obozu czwartego na prowadzenie wychodzą Szerpowie, którzy idą na szczyt ze swoimi klientami, i ostatecznie kończą torowanie. Do czwórki położonej na wysokości 8.000 m n.p.m., docieramy po około 4,5 godzinie wspinania, około 15. Rozbijamy namiot i zabieramy się za gotowanie, bo czasu nie mamy zbyt wiele.

W nocy planujemy atak szczytowy. Regeneracja i odpoczynek na  tej wysokości, to iluzja. Jesteśmy zmęczeni, każdy z nas wyniósł tutaj cały sprzęt potrzebny do biwaku i ataku na szczyt, czyli po około 20 kg. No może kilogram, czy dwa mnie, bo po czterech dniach wspinania, zjedliśmy już coś ze swojego jedzenia i zużyliśmy cześć gazu. Po zachodzie słońca robi się już bardzo zimno, więc ubrani w kombinezony puchowe wbijamy się do swoich śpiworów, z zapasem wody na wyjście.

Teraz, kiedy można trochę odpocząć, w głowie pojawiają się różne pytania, czy dam radę, czy mój organizm nie jest na tyle wyczerpany, aby odmówić dalszego wspinania. Wspinamy się przecież bez użycia tlenu i jest to już nasz drugi ośmiotysięcznik. Osiem dni wcześniej stanęliśmy na szczycie Broad Peak, co nie jest bez wpływu na stan naszych organizmów. Takie obawy, chyba towarzyszą każdemu z nas, ale nie rozmawiamy o tym. Pytamy siebie tylko nawzajem, o to jak się czujemy, mierzymy saturację i ustalamy godzinę wyjścia do ataku na pierwszą w nocy.

 

K2 – atak szczytowy.

Wstajemy przed północą 27 lipca i zaczynamy przygotowania do ataku szczytowego. Nie jest łatwo ubrać się w ciasnym namiocie, w którym spijmy we trzech. Gotujemy wodę na atak. Nie jem nic na śniadanie poza batonem This1, to prawie 250 kcal, więc na razie wystarczy, a na nic innego nie mam ochoty. Wlewam picie do bukłaka i montuje go w kamizelce biegowej na plecach. Do zewnętrznych kieszeni cargo pakuję batony energetyczna This1. Nie zamarzają, więc nic im nie będzie. Do kamizelki biegowej, oraz kieszeni na rękawach i dużych napoleońskich wkładam żele energetyczne i inne przekąski. Muszę zadbać, aby nie zamarzły.

Do ataku wychodzimy około 1 w nocy, widzimy, że przed nami wyszli już Szerpowie ze swoimi klientami, którzy wspinają się z użyciem tlenu. Najpierw droga pnie się spokojnie do góry śnieżnym polem. Później robi się co raz bardziej stromo. Zakosami dochodzę do skał, które wyprowadzają mnie pod tzw. „Wielki Serak”. To ogromny serak, trudno mi ocenić jego wielkość, ale może mieć ponad 100 metrów. Jak dotarłem do obozu 4 i zobaczyłem go po raz pierwszym, to przez głowę przeszła mi myśl, że jak kiedyś odpadnie, to zrujnuje kawał góry. Liczę jednak na to, że nie będzie to dzisiaj.

Przejście pod serakiem jest zaporęczowane. Wpinam się więc w poręczówkę i przechodzę eksponowany trawers. Czuję się dobrze, co pół godziny staram się pić kilka łyków ciepłego napoju i coś przegryźć. Dopiero po zejściu zrobię analizę mojego HR z ataku, z której wyjdzie, że cały czas byłem w swojej drugiej strefie i nie przekroczyłem 126 uderzeń na minutę. Po przejściu seraka, droga zawija w prawo i pnie się stromymi ściankami w górę. Przechodzę ten odcinek sprawnie.

Wchodzę w kolejną lodową ściankę, słońce już wzeszło. W jego jeszcze czerwonych promieniach widzę na poręczówkach dwie postacie, które zawisły na swoich lonżach. Dochodzę do nich i widzę, że po prawej na starej poręczówce wisi zamarznięte ciało najprawdopodobniej Johna Snorri’ego, który zginął podczas próby zimowego zdobycia K2 w lutym 2021 roku. A na nowej poręczówce wspinacz, którego właśnie ktoś ominął. Nie potrafię tak bezwiednie przejść obok człowieka, nie wiedząc czy nie potrzebuje może mojej pomocy. W końcu jestem Ratownikiem GOPR i przyrzekałem, „…pod słowem honoru, że puki zdrów będę, na każde wezwanie Naczelnika…, stawię się…, i udam się w góry celem niesienia pomocy ludziom jej potrzebującym”. W duchu liczę na to, że nic się na stało, że gość odpoczywa.

Trącam go i pytam, czy wszystko z nim ok. Nie reaguje, a jego ciało odchyla się bezwładnie na bok. Widzę, że jest w bardzo złym stanie, jest w słabym kontakcie, na granicy przytomności. Z ręki wypada mu czekan, widzę że wspina się bez użycia tlenu. Macam jego plecak szukając, być może jakiejś butli z tlenem ratunkowym. W plecaku ma tylko „glajta” orientuję się, że jest to francuz, Beniamin, który w tym samym dniu co my wszedł na Broad Peak. W 7 i pół godziny z bazy, ustanawiając nowy rekord, a następnie zleciał w dół na paralotni. Zapewne na K2, też chciał powtórzyć ten sukces, ale najwyraźniej jego ciało odmówiło posłuszeństwa.

Staram się go ocucić, coś bełkocze, odzyskując świadomość. Próbuję przepiąć go do zjazdu, ale mam z tym duży problem, bo używa on bardzo małego karabinka do lonży, w którym trudno mi zmieścić półwyblinkę. Ostatecznie jakoś mi się to udaje. Widzę, że ze szczytu wraca meksykanin Erix. Proszę go o pomoc, wspina się z użyciem tlenu, który jest teraz dla Beniamina jedynym ratunkiem. Erix na szczęście zatrzymuje się. Po jakimś czasie dochodzi do niego jego Szerpa i po krótkiej wymianie zdań postanawiają, że pomogą Beniaminowi.

Opis tej sytuacji widziany oczyma Erix’a można przeczytać na jego profilu na FB https://m.facebook.com/story.php?story_fbid=pfbid0FpTE2nSc9bjtBY8Ug2Q1tvVTnFwkze2b6hCHZe6uav69qTorftX2tizGzJgdj7ehl&id=512875721.

Erix, oddaje Beniaminowi swoją butlę i przy pomocy swojego Szerpy sprowadzają go do obozu czwartego. Ta sytuacja, uświadomiła mi, że nawet jak jesteś świetnie przygotowanym sportowcem i masz końską wydolność, to musisz być bardzo czujny. Musisz znać i obserwować swój organizm, aby nie przekroczyć linii, po przekroczeniu której nie ma już odwrotu.

To co się stało wtedy, reakcja innych ludzi, którzy przechodząc obok, nie zainteresowali się Beniaminem, pokazuje mi jak zmienił się świat himalaizmu, jak zasady którymi kiedyś kierowali się wspinacze i którymi ja się kieruje, uległy przewartościowaniu. Chciałbym wierzyć w to, że będę na swojej drodze spotykał tylko takich ludzi jak Erix, którzy nie będą mieli rozterek, czy udzielić pomocy osobie potrzebującej, czy nie.

Wiem, że każdy z nas jedzie w góry wysokie, aby zrealizować swój górski cel, ale ten cel i dążenie do jego osiągnięcia, nie może pozbawić nas człowieczeństwa, partnerstwa. Partnerstwa, które jest kanonem himalaizmu, bo bez partnera w pojedynkę, jesteśmy zdani tylko na siebie i w razie W nie mamy na kogo liczyć. Pamiętajcie o tym wybierając się w góry. Bo super sprzęt pomaga, ale to partner ratuje.

Kiedy już wiem, że Beniaminem, zajął się Erix, ruszam dalej w kierunku szczytu. Wychodzę ze stromego terenu w pola podszczytowe. Droga cięgnie się niemiłosiernie. Wydaje mi się, że po przejściu ścianki wyłoni się grań szczytowa, niestety, to kolejna ścianka, którą muszę przejść. Spotykam Radka, wraca zmęczony ze szczytu, widać że włożył w zdobycie góry dużo sił. Rozmawiamy chwilę, pytam go ile jeszcze do szczytu, mówi że może godzinę, albo dłużej. Nie jest to miła wiadomość, ale nie mam wyjścia, idę dalej.

Najgorsze we wspinaniu się po raz pierwszy na jakiś szczyt, jest niewiedza, ile jeszcze zostało drogi do szczytu. Sprawdzam wysokość, na moim Fenix-ie, niby zostało jeszcze niecałe 60 metrów do szczytu, ale to nic nie znaczy, bo grań może się lekko wznosić i to może być długi odcinek. Widzę Hatiego, schodzi po stromej ściance, dochodzi do mnie, krótka wymiana zdań, gratulacje. Idę dalej. Widzę, że Hati doszedł do Saliusa, który idzie za mną może jakieś 100 metrów poniżej. Macha coś, włączam radio, nawiązujemy łączność.

Hati przekazuje mi, że Saulis źle wygląda, i pyta, czy mógłbym na niego zaczekać albo zwolnić, bo jeżeli nie, to Saulis będzie schodził. Przekazuję im, że zwolnię i będę torował ślady dla Sauliusa. Zawiewa je śnieg przenoszony przez wiatr. Wiem, że dla Sauliusa, wejście na K2, będzie ogromnym sukcesem. Będzie pierwszym Litwinem, który wejdzie na K2 i to w dodatku bez użycia tlenu. Ruszam powoli do góry, licząc na to, że na końcu podejścia otworzy się droga na szczyt. Dochodzę do przełamania i wchodzę w grań szczytową. Dostaję przypływu energii widząc flagi, którymi oznaczony jest szczyt.

W końcu spełnia się swoje marzenie - staję na szczycie K2 - Górze Gór.  Najtrudniejszym, drugim co do wysokości ośmiotysięczniku na Ziemi. Niemożliwe marzenie staje się faktem. Upajam się widokiem ze szczytu, mam ogromne szczęście, bo jako jedyny z naszej trójki mam dobrą pogodę na szczycie. Patrzę na gniazdo Gaszerbrumów i mój pierwszy ośmiotysięcznik – Gaszerbrum II. To tam po raz pierwszy spojrzałem na wierzchołek K2 i pomyślałem – co by to było gdybym wszedł na K2. Ta myśl kiełkowała w mojej głowie, a zasiane ziarno przyniosło owoc, w postaci takiego pięknego szczytu. Nagrywam filmy i robię zdjęcia. Siadam na szczycie i wypatruję Sauliusa.

Mijają długie minuty, martwię się, że może zrezygnował, w końcu pojawia się na horyzoncie. Obserwuję go przez dłuższy czas, jak z trudem walczy o ostatnie metry. W końcu po około 1,5 godzinie Saulius dochodzi do mnie i staje na szczycie K2. Gratuluję mu ogromnego sukcesu. Proszę, abyśmy szybko rozpoczęli zejście. Robimy szybką sesję zdjęciową i nie bez problemów rozpoczynamy zejście.

Idę w tempie Sauliusa, czasami go wyprzedam i czekam na przepinkach. Chcę mieć pewność, że niczego nie pomyli, że wepnie się również do jakiejś starej liny jako backup. Tak docieramy do trawersu pod Wielkim Serakiem, czujnie pokonujemy go i schodzimy trudniejszy skalny odcinek wyprowadzający na ogromne pole śnieżne. Tutaj mówię Sauliusowi, że dalej może iść już spokojnie swoim tempem, bo teren jest bezpieczny. Ja natomiast ruszam, w dół, aby jak najszybciej dotrzeć do obozu.

Przed obozem widząc już dokładnie nasz namiot, siadam na śniegu. Dopiero teraz dochodzi do mnie to czego dokonałem. Patrzę na piękną panoramę gór Karakorum omiataną ostatnimi promieniami zachodzącego słońca. Docieram do obozu, witam się z chłopakami, którzy nagotowali mi wody. Wchodzę do namiotu, uzupełniam płyny, rozmawiamy. Ustalamy jak będzie wyglądał jutrzejszy dzień. Saulius bezpiecznie dociera do czwórki, jest już bardzo późno, jest bardzo zmęczony, ale szczęśliwy. Kładę się spać, ale emocje długo nie pozwalają mi zasnąć.

 

K2 – zejście do obozu 2 i dalej do obozu pod Broad Peak, jeden dzień restu.

Druga noc przespana na wysokości 8.000 m n.p.m., jest 29 lipca, budzimy się wcześnie rano, wiemy, że nie możemy zwlekać z zejściem, bo pogoda się pogarsza,  zaczyna sypać śnieg, wzmaga się wiatr. Musimy jak najszybciej rozpocząć zejście, bo przebywanie w strefie śmierci, jest bardzo destrukcyjne dla naszych organizmów. Ktoś kiedyś porównał skutki przebywania w strefie śmierci dla organizmu człowieka, a w szczególności mózgu, do uszkodzeń jakich doznaje mózg boksera wagi ciężkiej w czasie walki.

Pakujemy cały obóz, plecaki znów ważą około 17 kg. Zabieramy śmieci i wszystko co tutaj wnieśliśmy, inaczej niż Nepalskie agencje, które porzucają część niepotrzebnego już sprzętu. Na szybko gotujemy tylko wodę na zejście, nie jemy nić poza batonem.

Zaczynamy zejście do trójki, tam zatrzymujemy się, aby odkopać nasz depozyt, nagotować wodę i coś zjeść. Odpoczywamy około godzinę, przed wejściem w trudny odcinek zejścia, czyli tzw. Czarną Piramidę. Zejście Czarną Piramidą jest bardzo trudne, wszyscy jesteśmy zmęczenie, a tutaj, trzeba być bardzo czujnym, aby nie strącić jakiegoś kamienia, który dla osób niżej może okazać się śmiertelnym pociskiem. Liczymy na to, że podobnie myślą osoby, które są za nami. Pomimo zapewne szczerych chęci czasami, ktoś idący za nami zwalnia jaki luźny kamień. Na szczęście nic nikomu się nie stało. Tylko Radek raz został trafiony takim kamieniem, który na szczęście omsknął się po jego plecaku.

Do obozu drugiego dochodzimy późnym popołudniem. Jest tutaj dużo namiotów porzuconych przez agencje, wbijamy się zatem do wolnych namiotów. Dzięki temu możemy zaoszczędzić wiele czasu. Mamy jeden palnik, wiec musimy gotować na zmianę podając sobie palnik. Jak się okazuje, mój namiot rozbity został na stercie śmieci, pod namiotem czuję jakieś metalowe puszki, dlatego nie odważam się rozwinąć mojego dmuchanego materaca. Jest bardzo lekki i wytrzymały, ale zbyt cenny i boję się, że nie zniesie takich warunków. Wolę nie ryzykować, rozkładam więc pozostawione w namiocie rzeczy, w tym czyjś pozostawiony namiot jako podkład do spania. Zresztą trudno mówić o dobrym śnie, pogoda na zewnątrz szaleje, mocno sypie wieje niemiłosiernie. Wieczorem do obozu drugiego docierają pozostałe ekipy w tym Flor i Saulius. Sen jest bardzo czujny, jestem gotów w każdym momencie do wyjścia.

Rankiem 30 lipca budzimy się bardzo wcześnie, chcemy dzisiaj zejść z K2, dojść do obozu pod K2 i dalej do bazy pod Broad Peak. W porannej łączności informuję Akbara o naszych planach. Akbar informuje nas, że podeśle do ABC dwóch swoich ludzi, którzy pomogą nam zabrać się ze wszystkimi naszymi rzeczami.

Za raz po wyjściu z dwójki, czeka nas zjazd Kominem House’a. Z duszą na ramieniu wpinam się w jedną z lin, licząc na to, że wytrzyma ona jeszcze jeden zjazd. Na szczęście wytrzymuje. Cały i zdrów melduję się na dole, dalej jest już trochę łatwiej. Cały czas musimy czujnie obserwować to co dzieje się nad nami, bowiem co jakiś czas ktoś wyżej wołą „stone”, i trzeba się chować przed kamiennym pociskiem. Jesteśmy już bardzo zmęczeni, ale nie możemy tracić koncentracji, trzeba do końca zachować czujność. Wybierać odpowiednią linę, wpinać jakiś backup.

W czasie zjazdu dochodzi jednak do wypadku, zrywa się lina na której zjeżdża Hati. Na szczęście ma wpięty backup, który po około 10 metrach wyłapuje jego lot. W wyniku tego upadku, jak się później okaże dojdzie u Hatiego do pęknięcia żebra i skręcenia stawu kolanowego. Pogoda w czasie naszego zejścia jest bardzo kiepska, zresztą w czasie całej naszej działalności na K2, mięliśmy może dwa dni dobrej pogody, dzień przed i w dniu ataku szczytowego. Widzę z góry, że w ABC są już chyba ludzie wysłani przez Akbara, w końcu dochodzimy do ABC.

To jest już bezpieczny teren. Jak się okazuje do ludzi wysłanych przez Akbara dołączył nasz dobry znajomy Hammid. Gratulują nam sukcesu i dają Tanka do picia. Odpoczywamy krótka chwilę, czekając na Sauliusa. Przepakowujemy się, zdejmujemy ciężkie buty. Zaczyna padać, więc jak najszybciej zaczynamy zejście w kierunku obozu pod K2.

Radek rusza w szybkim tempie na dół, ja idę w tempie Hatiego, który po upadku lekko kuleje. Nie wiem, czy nie będzie potrzebował jakiegoś wsparcia i np. zabrania jakiś rzeczy. Wolę więc nie zostawiać go samego. Po godzinie docieramy do obozu pod K2, gdzie odbieramy gratulacje od zespołu Layla Peak. W nagrodę szef kuchni, Younis przygotowuje dla nas pyszne burgery. Po krótkim odpoczynku, ruszamy dalej. Czas nas goni. Musimy się bardzo spieszyć, bo nasi współtowarzysze już wyruszyli w trekking powrotny lodowcem Baltoro.

Do obozu pod Broad Peak docieram z Hatim już po zmroku, cała ekipa bazy składa nam gratulacje. Bardzo cieszą się naszym sukcesem i są dumni, że mogli się do niego przyczynić. Rzucamy nasze plecaki i jemy pyszną kolację. Po kolacji odpoczywamy jeszcze chwilę w mesie. Jesteśmy jednak zmęczeni, więc szybko udajemy się do swoich namiotów na zasłużony odpoczynek i dobry sen na miękkim materacu.

Ostatni dzień w obozie pod Broad Peak, 31 lipca spędzam na pakowaniu swoich rzeczy do beczek. Nie ma czasu na odpoczynek, ustalamy, że dnia następnego wyruszamy wcześnie rano. Musimy gonić naszych i 4 dniowy trekking lodowcem Baltoro zrobić w dwa dni. Mamy pięć dni na zejście lodowcem Baltoro i dotarcie do Skardu oraz lot ze Skardu do Islamabadu - o ile pogoda na to pozwoli. Samolot do Polski mamy 5 sierpnia rano.

 

Zejście z bazy pod Broad Peak na Concordię i dalej do Urdukas, Bardumal, dojazd do Skardu i Islamabadu.

Ostatni dzień w bazie, 1 sierpnia. Wstajemy wcześnie rano, jemy szybkie śniadanie i dopakowujemy ostatnie rzeczy do naszych plecaków. Nasz główny bagaż zostanie zabrany przez tragarzy i na osłach i koniach przetransportowany przez lodowiec Baltoro. Pogoda mocno się pogorszyła, w nocy spadło około 10-15 cm świeżego śniegu w bazie. Nie mam już czasu na odkopywanie swoich rzeczy i zmianę butów, postanawiam więc, że będę schodzić w podściółkach Kaylanda. Przetestuję przy okazji jakość membrany w nowych Grimeur-ach. Schodzą z nami Hammid i Hussain.

Dzisiaj planujemy dojść do Urdukas, czeka na najpierw zejście lodowcem Goldwin-Austein na Concordię i dalej lodowcem Baltoro do obozu Urdukas. Czeka nas więc około 35 km trekking. Żegnamy się z Akbarej i jego ludźmi. Zaczyna padać deszcz, nie ma wyjścia, trzeba iść. Po około dwóch godzinach docieramy do Concordii, tam, robimy krótką przerwę na herbatę i startujemy dalej.

Do Urdukas docieramy bardzo zmęczeni po prawie trzynastu godzinach trekkingu. Wdrapujemy się na skałę, na której jest położony obóz. Dobrze, że Akbar ma tam akurat grupę trekersów. Dzięki temu załapujemy się na ciepłą kolację. Później Hammid załatwia nam możliwość przespania się w kuchni jednego z prowizorycznych baraków. Zasypiając zmęczeni, obserwujemy jak miejscowi kucharze przygotowują posiłki dla swoich klientów. Miejscówka jest super, jest ciepło i nie pada nam na głowę.

Rano budzimy się bardzo wcześnie, jest 2 sierpnia. Przed nami jeszcze jakieś 40 km drogi powrotnej. Z obozu Urdukas wychodzimy po szybkim śniadaniu o 7 rano. Dzisiaj pogoda jest już nieco lepsza, nie pada. Odczuwamy trudy wczorajszego trekkingu. Na szczęście, moje Kaylandy wytrzymały, skarpety nie przemokły, więc nie musiałem się wczoraj suszyć. Droga dłuży się niemiłosiernie, po drodze dochodzimy do rzeki lodowcowej, którą musimy przejść. Przez jakiś czas szukamy dogodnego miejsca do przejścia, gdzie prąd jest słabszy, a rzeka nie jest tak głęboka.

Rozbieramy się do passa i trzymając się w trójkę za ramiona przechodzimy przez rzekę, walcząc z bardzo mocnym prądem. Po wyjściu nasze nogi są czerwone i pojawia się piekący ból. To reakcja na zimną wodę spływającą z topniejących lodowców. Dalsza droga przebiega przez usypujące się i wydające się nie kończyć moreny lodowca Baltoro. Idziemy inną drogą niż tradycyjny trekking, po lewej stronie rzeki przez obszar bazy wojskowej. Po prawej widzimy obóz Paju, położony u podstawy szczytu o tej samej nazwie. Pomimo szybkiego tempa zejścia i przejścia około 30 km, tego dnia nie udaje mam się dotrzeć do Askole.

Po prawie 12 godzinach trekkingu docieramy do obozu Bardumal. Tutaj nocujemy w namiocie. Hammid z Hussainem przygotowują nam jakieś jedzenie, wieczór spędzamy z lokalnymi tragarzami, którzy znoszą ładunki z bazy pod K2 i Broad Peak. Jemy przygotowane przez nich w błyskawicznym tempie placuszki Nan. Wypiekane na blasze wyklepanej ze starego kanistra na benzynę. Wieczorem do obozu dociera karawana mułów i koni z naszymi bagażami. Po trudach dzisiejszego dnia szybko zasypiamy. Wiemy, że jutro czeka nas jedynie około 10 km zejścia do samochodu, którym pojedziemy dalej.

Pobudka 3 sierpnia około 5 rano, szybkie pakowanie, bo śniadanie zaplanowane na 6. Przed 7 wychodzimy w dalszą drogę, która teraz wiedzie głównie w dość eksponowanych i niestabilnych trawersach wzdłuż rzeki Braldu. Po niespełna dwóch godzinach dochodzimy do miejsca, gdzie mają czekać na nas jeepy. Docierają tutaj również tragarze z naszymi bagażami. Rozliczamy się z nimi, nie szczędząc pieniędzy na napiwek, w końcu udało im się przejść w szybkim tempie odcinek 4 dniowego trekkingu w dwa dni z małym haczykiem.

Po niespełna godzinie, przyjeżdża w końcu samochód, który kursuje wahadłowo. Będąc jeszcze w bazie dowiedzieliśmy się, że nadzwyczaj ciepłe lato w tym roku, spowodowało znaczne podniesienie się poziomu rzek lodowcowych, co doprowadziło do zerwania wielu mostów, które nie zostały jeszcze naprawione. Samochodem przejeżdżamy odcinek za obozowisko Jola. W drodze przejeżdżamy, przez uszkodzony nowy most obok obozu Jola. Dojeżdżamy do kolejnego mostu, który niestety został całkowicie zerwany.

Jesteśmy bardzo zaskoczeni, widząc ogromny stalowy most o kratowej konstrukcji zerwany i zniszczony jak budowla z zapałek. To pokazuje, z jakim silnym i niszczycielskim żywiołem musieliśmy mieć do czynienia. Na drugą stronę rzeki przeprawiamy się, siedząc w drewnianej skrzynce zawieszonej na zardzewiałym kołowrotku. Do skrzynki wiszącej na konstrukcji z 5mm drutu, przywiązane są dwa odcinki sizalowej liny, za pomocą której jest ona wraz z pasażerem i jego bagażem przeciągana na drugą stronę rzeki.

Siedząc w skrzynce i patrząc na piszczący kołowrotek myślę sobie o tych wszystkich atestowanych sprzętach, które mamy w bagażach. Na szczęści cała nasza ekipa bez problemów przejeżdża nad kipiącą rwącą rzeką. Po drugiej stronie, wraz z innymi ludźmi czekamy jakieś pół godziny na przyjazd samochodów. Pakujemy się wraz ze swoimi bagażami i jedziemy dalej do kolejnego zerwanego mostu. Tam przenosimy przy pomocy lokalnych tragarz nasze rzeczy na drugą stroną i wsiadamy do kolejnych samochodów, które przewożą nas tak jeszcze 2 razy.

W końcu w okolicach południa docieramy do Askole, gdzie spotykamy się z Denisem, który czekał na nas od wczoraj. Jemy przygotowane na prędce jedzenie i ruszamy w dalszą drogę. Do Skardu docieramy późnym wieczorem, w sam raz na kolację. Po kolacji szybko idziemy przepakować swoje rzeczy.

Planuję powrócić do Pakistanu w następnym roku, więc zostawiam tutaj beczkę z częścią moich rzeczy. Po takim przepaku i dopakowaniu beczki z depozytem na kolejną wyprawę, udaje mi się trochę zredukować wagę mojego bagażu. Kładę się spać już po północy.

Rano wstajemy na szybkie śniadanie, i około 6 wyjeżdżamy na lotnisko. Teraz będzie wszystko zależeć od pogody. Bilety mamy, ale loty do i z Skardu często są odwoływane przez złą pogodę. Lot mamy około wpół do dziewiątej. Żegnamy się więc z Akbarem, życząc sobie Insz Allah, że jak Bóg da, to spotykamy się w następnym roku. Sprawnie przechodzimy odprawę i po kilkunastu minutach czekamy już w Sali odlotów. Na szczęście pogoda puszcza i bez komplikacji wylatujemy ze Skardu. Cieszymy się, bo ja i Radek wiemy jak wygląda droga tzw. Karakorom Highway. To było bardzo męczące doświadczenie, jechaliśmy prawie 24 godziny busem ze Skardu do Islamabadu.

W Islamabadzie lądujemy około południa. Z lotniska odbiera nas Ali najmłodszy brak Akbara. Jedziemy do Hotelu, w którym w końcu spotykamy się z resztą naszej ekipy, Kasią, Kamilem, Grześkiem i Bartkiem. Jemy wspólnie lunch. Ja natomiast wybieram się na małą przechadzkę, w poszukiwaniu fryzjera. Którego znajduje po jakiejś pół godzinie, błądząc po różnych zakamarkach miasta.

Zakład Fryzjerski - choć zakład to za duże słowo - stanowi fotel i lustro na ścianie, oddzielone od ulicy białą kotarą. Czekam grzecznie na ławce na swoją kolej. Przy okazji obserwuję kunszt mojego fryzjera. W Pakistanie mężczyźni bardzo dbają o swój wygląd, a szczególnie o swoje brody. Widzę, że fryzjer ma pewną rękę i sprawnie posługuje się brzytwą. W końcu, kiedy przychodzi moja kolej, pytam go ile będzie kosztować usługa, mam jedynie około  800 Rupi, czyli równowartość 10 dolarów i nie chciałbym, aby zabrakło mi na fryzjera.

Po moim pytaniu fryzjer znika. Po jakiś dwóch minutach przychodzi z człowiekiem, który biegle posługuje się angielskim. Jak się okazało fryzjer, po prostu potrzebował tłumacza. Ustalam więc jaki jest kosz obcięcia. Wychodzi że 200 Rupi. W czasie kiedy fryzjer mnie obcina, tłumacz pyta jak chcę być obcięty, czy golimy brodę, itp. Zostaję również zapytany czego się napiję, dostaję pyszny sok z mango, który uwielbiam. To była jedna z lepszych wizyt u fryzjera w moim życiu, ubarwiona rozmową z miłym Pakistańczykiem. Płacę podwójną stawkę, za co fryzjer bardzo mi dziękuje.

Mój tłumacz zaprasza mnie do położonego niedaleko biura swojej firmy, które zamknął na czas rozmowy ze mną. Nie wypada odmówić.  Poznaję przy okazji jego brata. Odbywamy ciekawą rozmowę. Niestety nie mogę dłużej zostać, choć mój nowo poznany tłumacz zaprasza mnie na kolacje. Z szacunkiem muszę mu jednak odmówić, bo muszę wracać do hotelu, aby zrobić ostateczne pakowanie i przygotować rzeczy na podróż. Po drodze kontaktuję się z Alim, chwilę rozmawiamy, sugeruję, mu, że dobrze byłoby spotkać się wieczorem na pożegnalną kolacją. Chciałbym pokazać moim współtowarzyszom restaurację Kabul, o której wiele mówiliśmy z Radkiem. A szczególnie o tamtejszych smakołykach kuchni Afgańskiej, Pakistańskiej i Chińskiej.

Ali zaprasza nas na kolacją umawiamy się na 20. Kolacja jest naprawdę wystawna, Ali zamawia naprawdę ogromną ilość jedzenia, Jemy na dachu restauracji na świeżym powietrzu. Jesteśmy tak najedzeni, że nie możemy zjeść wszystkiego. Po kolacji udajemy się do hotelu. Na lotnisko wyjeżdżamy o 2 w nocy. Wylot do Istambułu mamy wcześnie rano. Na lotnisku żegnamy się z Alim, życząc mu powodzenia i życząc sobie Insz Allah, że w następnym roku się spotkamy.

Z Islamabadu startujemy zgodnie z planem. Lecimy do Pragi z międzylądowaniem w Istambule. W Pradze czeka na nas miła niespodzianka. Rodzina Hatiego i jego dziewczyna oraz Marysia - żona Radka i Magda - partnerka Grzegorza, witają nas hucznie na lotnisku wielkim transparentem, robiąc tym niemałe zamieszanie. Cieszymy się, że w końcu jesteśmy już tak blisko domu. Zmęczeni trudami podróży pakujemy swoje rzeczy do busa, kolegi Radka, i ruszamy w kierunku Bielska, gdzie dojeżdżamy w okolicy godziny 23.

Tak kończy się moja druga wyprawa do Pakistanu, w czasie której wchodzę na Broad Peak – mój drugi ośmiotysięcznik oraz na K2 – marzenie każdego himalaisty, mój trzeci ośmiotysięcznik.

Cieszę się, że jako zespół odnieśliśmy taki sukces. Z sześciu członków zespołu, Broad Peak zdobyli oprócz mnie, Hati, Radek, Kamil i Bartek. Natomiast Grzegorz doszedł do przełęczy na 7.800 m n.p.m.. Ponadto Bartek dokonał zjazdu na nartach z Broad Peak i  drugiego ośmiotysięcznika Gaszerbruma II. Natomiast zespół w składzie: ja, Hati i Radek, dziewięć dni po tym jak stanął na szczycie Broad Peak, zameldował się na szczycie K2.

Uważam, że nasza tegoroczna wyprawa do Pakistanu odniosła ogromny sukces, z którego zdałem sobie sprawę dopiero później, występując na różnych festiwalach i spotkaniach z pasjonatami gór wysokich.

Jak się później okazało nasze wejście w jednym sezonie na Broad Peak i K2, bez tlenu, bez wsparcia tragarzy wysokogórskich, było pierwszym Polskim wejściem na oba szczyty, a w dodatku dokonaliśmy tego w odstępie zaledwie 9 dni.

Zostało to dostrzeżone przez środowisko himalaistów, albowiem zostaliśmy uhonorowani przez Kapitułę Kolosów, wyróżnieniem w kategorii Alpinizm.

Jednak najważniejsze jest to, że wspólnie jako zespół odnieśliśmy ogromny sukces. Bowiem sukces każdego z nas nie byłby możliwy bez pracy zespołowej jaką wspólnie wykonaliśmy.

Zdjęcia: Piotr Krzyżowski, Mariusz Hatala, Radek Woźniak, Kamil Kozłowski 

© Copyright 2022-23 Wszelkie Prawa Zastrzeżone

Strona piotrkrzyzowski.com używa plików cookies w celach wymienionych w Polityce Prywatności. Ustawienia dotyczące cookies możesz zmienić w konfiguracji Twojej przeglądarki internetowej.